Mam dziś dobry dzień. Tak po prostu – dobry. Spokojny, bez kłótni, dołów i napięć. Drobne zmartwienia przepływające swobodnie gdzieś na horyzoncie świadomości nie przysłaniają mi dziś całego świata. Pozwalam im być, a sobie pozwalam żyć. Piszę o tym celowo, nie chcę sprawiać wrażenia, że wspominam tylko o trudnościach, dramach i meltdownach mojego życia. To prawdziwa, ważna i trudna jego część, ale nie cała prawda. Cała prawda jest taka, że bywam nieszczęśliwa w moim szczęściu, bywam zdezorientowana w pewności obranych ścieżek, bywam zagubiona w gąszczu niespełnionych potrzeb, bywam wyczerpana mnogością zdarzeń, bywam odtrącona, niepewna, skołowana, zrozpaczona, rozdygotana, unieważniona. Bywam też wzrokiem utkwionym wysoko w niebo, lekko podniesionymi kącikami ust, gładką taflą jeziora, ciepłym deszczem, zapachem powietrza po burzy, łyżką zanurzoną głęboko w kubku bakaliowych lodów Grycan. Nie, nie pogodziłam się do końca z moją uberwrażliwością. Irytuje mnie, gdy ktoś arbitralnie ocenia drugą osobę jako „nadwrażliwą”, czy „przewrażliwioną”, ale sama identyfikuję się poniekąd z nadwrażliwością. Jestem z nią pogodzona i uczę się z nią żyć, regulować ją, trochę temperować. Uczę się zauważać, w których momentach ona przejmuje stery mojego życia, choć nie powinna. Uczę się też czerpać garściami z jej bogactwa i doceniać. Mogę mówić, że to nie nadwrażliwość, a wysoka wrażliwość – mam z tym jednak taki problem, że o ile wysoka wrażliwość nie kojarzy mi się z formą patologii myślenia, to nadwrażliwość już tak. Zakończę jednak cytatem z „Nowego Papieża”, konkretnie słowami Johna Brannoxa z ostatniego odcinka serialu:
„Jestem kruchym kawałkiem porcelany, jednak wreszcie zrozumiałem,
że kruchość jest moją siłą, nie zaś przekleństwem.”