Kilka słów w temacie osławionych złą sławą „treningów snu”. My takie „treningi” (celowo piszę w cudzysłowie) zaliczyliśmy z każdym z naszych dzieci, z każdym w nieco innej formie i innym czasie. Każdy też inaczej to przyjął, ale zawsze było to ostatecznie z korzyścią dla nas wszystkich. Przede wszystkim błędem jest powielanie szkodliwego i wciąż popularnego mitu, że trening snu to tylko tzw metoda „cry it out”, czyli wypłakiwanie w takiej formie, że zostawiasz dziecko samo na noc i do niego po prostu nie przychodzisz. Ono płacze, płacze, płacze, aż przestaje płakać bo uczy się, że to i tak na nic. Smutna i drastyczna metoda, choć ponoć skuteczna i szybka w realizacji. Ja bym się na taki sposób nie zdecydowała, bo metod bardziej humanitarnych jest znacznie więcej. Wystarczy zagłębić się w temat i poczytać jakie są możliwości. Jak już pisałam w naszym przypadku bywało różnie, ale nic by się nie udało gdyby nie pomoc mojego męża. Kiedy podejmujemy decyzję o treningu snu – wszystkie obowiązki nocne przejmuje Mieszko. To on od 1,5 miesiąca odpowiadał na nocne płacze Joszka, on go wytrwale uspokajał nawet jeśli czasem bardzo długo Joszko domagał się mojej obecności (żadno z naszych dzieci nie zostało nigdy samo z płaczem na długo). I to ja byłam tym „słabym ogniwem”, które się nie raz łamało i po prostu brałam go do siebie, jeśli płakał za długo. Nie uważam tego za błąd – do tematu zmian nocnych nawyków u Joszka podeszliśmy bardzo elastycznie, dlatego całość trochę wydłużyła się w czasie (trwa to już drugi miesiąc, był też mały regres). Po pierwsze w przeciwieństwie do dwójki starszaków – tym razem nie odstawiłam go całkowicie od piersi – z lenistwa i wygody usypiam go jeszcze na noc i gdy się przebudzi zbyt wcześnie. W ciągu dnia też zdarza mi się go nakarmić, ale stopniowo jest tego coraz mniej. Od kilku dni śpi w osobnym pokoju (póki co razem z Mieszkiem) Mimo wszystko różnica w nockach jest kolosalna . Na samym początku wpadał w dziką furię gdy w reakcji na jego płacz przychodził Mieszko zamiast mnie = cyca, a teraz wystarczy, że Mieszko wejdzie do niego na chwilę i najczęściej uspokaja się od razu. Nadal bywają trudniejsze nocki, ale wierzcie mi – dla mnie możliwość przespania tylu godzin cięgiem po 20 miesiącach – znaczy bardzo wiele. A jak widzę wreszcie fenomenalnie wyspane z rana dziecko – to wiem, że nie tylko dla mnie to wiele znaczy. Jak czytam wpędzające w poczucie winy „bliskościowe” komentarze, które grzmią, że to dla dziecka szkodliwe, że płaczącemu dziecku dzieje się straszna krzywda i w ogóle jak tak można, że trzeba dać dziecku „naturalnie” nauczyć się spać – to myślę sobie, że na szczęście już jestem w miejscu w którym to nie robi na mnie już wrażenia. I zawsze dodaję, że Amerykańska Akademia Pediatrii uznaje trening snu za bezpieczny i skuteczny. Amen.
Epilog:
Powyższy post o „treningu snu” (celowo piszę to w cudzysłowie, zaraz wyjaśnię dlaczego) wzbudził ogromne emocje. Większość dyskutantów jednak uznała, że obrana przeze mnie „metoda” (gwoli przypomnienia – obowiązki nocne przejął tata, co początkowo wiązało się ze skrajną frustracją i protestami delikwenta, który domagał się mamy) jest w porządku. Ba, byli tacy, którzy uznali, że absolutnie nie można tego sposobu nazywać „treningiem snu”, że to przecież nic takiego, a „trening snu” brzmi TAK BARDZO źle. Oni robili przecież podobnie a nie chcą mieć z żadnymi „treningami” nic wspólnego. Byli wreszcie tacy, którzy mieli poważne wątpliwości czy to właściwe postępowanie, czy to się godzi tak dziecku „narzucać” kiedy ma się nauczyć przesypiać noce i tak mu z dnia na dzień zmieniać nawyki? Czy nie należałoby się mu z uważnością przyglądać i towarzyszyć w kolejnych etapach, wtedy kiedy ONO będzie gotowe? A co do tego czasu? Dobre pytanie. Dziś Agnieszka Stążka-Gawrysiak, autorka bloga DyleMatki zadała pytanie o to, czym jest dla nas kryzys matki „bliskościowej”. Dla mnie jest wyuczonym deptaniem swoich własnych granic na rzecz subiektywnie pojmowanej, wyimaginowanej idei „dobra dziecka”. Dziecko płacze = dziecko cierpi = odpuszczam, przemęczę się, wytrzymam jeszcze. Tymczasem od złamanego dobrostanu matki – kuleje dobrostan całej rodziny. Uporczywe naginanie swoich granic i rezygnacja z własnych potrzeb grozi poważnymi konsekwencjami. Niektóre matki z lubością wpędzają się nawzajem w poczucie winy, stygmatyzując się z powodu podejmowanych decyzji. Za wcześnie posłałaś dziecko do żłobka? ŹLE! Myślisz tylko o sobie i swojej karierze! Zdecydowałaś się karmić butelką? Egoistka! Nie rodziłaś naturalnie? Nie wiesz co to poród! Przeprowadzasz treningu snu? Tresujesz / katujesz dziecko, co z Ciebie za matka! Kilkukrotnie padło pytanie – czemu służył mój wpis? Jak już pisałam – zdecydowanie nie jestem zwolenniczką starej metody „cry it out” w wersji niezmodyfikowanej (wymyślonej pod koniec lat 50-tych, polegającej na pozostawieniu dziecka samego do wypłakania na całą noc). O ile mi wiadomo ta metoda w świecie zachodnim odeszła dawno do lamusa i raczej nie jest praktykowana przez rodziców na szeroką skalę. Ja natomiast mam do terminu „trening snu” stosunek neutralny i mam koncepcję aby to pojęcie odczarować. W moim przekonaniu jest to zbiór różnych interwencji behawioralnych, mających na celu zmianę wyuczonych przez dziecko nawyków związanych ze snem i nocnymi pobudkami. Nasze praktyki wpisują się w taką definicję, a co najważniejsze – dały wymierne efekty. Rozumiem, że w etyce niektórych takie podejście nie ma racji bytu. Wokół widzimy masę realnej przemocy i patologii w wychowaniu dzieci. Tymczasem w mojej „bańce” obejmującej masę tzw. świadomych rodziców – mam wrażenie, że jest często odwrotnie. Że „bliskościowe” matki zapomniały o empatii wobec siebie kosztem nieskończonej empatii wobec swoich dzieci.