Obraz #1 (XII 2020)
Jeśli zastanawiacie się czy maluję w kurtce – to spieszę z odpowiedzią: tak, owszem, zdarza się. Albowiem w kanciapie jest zimno. Czy łatwo się brudzę? Zaiste. I wszystko wokół także. Czu kurtka ucierpiała? A jakże, jest cała u…..na niczym stół w „Faktach” za kadencji Durczoka (#winarurka, kto pamięta? 🤣) Powiedzmy, że to już będzie taka kurtka robocza (na szczęście była tania jak barszcz).
Wracając do obrazu. Jak widzicie – trochę go namalowałam, trochę pozaciekałam, trochę wydrapałam tu i ówdzie. Dotrzymałam jednak danego sobie dokładnie rok temu słowa i w tym roku malowałam więcej. W zeszłym roku powstał jeden obraz, a w tym aż… DWA! 😀 Ale jakby podsumować razem ze ścianami i meblami, to jednak malowałam w tym roku duuużo więcej 🙂 Druga sprawa jest taka, że ten pierwszy obraz namalowałam dopiero w październiku i tak się spodobał, że zaraz dostałam zamówienie na 3 kolejne. Aktualnie mam w kolejce 4 do namalowania i jak wyrobię się z chociaż jednym do końca tego miesiąca (i roku zarazem) – to będę ukontentowana.
Jestem zaskoczona, że tak późno odkryłam terapeutyczne właściwości malarstwa. Zawsze miałam z malowaniem klasyczny love-hate relationship, a ostatnio zaczęło mnie po prostu koić. Owszem, bywa to frustrujące, zwłaszcza jak już był tzw etap „na finiszu”, ale coś poszło nie tak i potem trzeba naprawiać to, co się spi….iło nieopatrznym machnięciem pędzla, bo klawisz ctrl+z tutaj niestety nie działa (#najgorzej). Generalnie jednak mam wrażenie, że to moje malowanie to proces introspekcji, autoanalizy, trochę grzebania we własnych trzewiach, trochę tworzenia swojej rzeczywistości, narracji, opowiadania. Jak to w życiu – wiecznie trafiają się niespodzianki, a plany i koncepcje wypierane są przez przypadkowe zbiegi okoliczności. Z kolei przymiarki do intuicyjnego wyciągnięcia na powierzchnię tego, co ukryte gdzieś głębiej bywają zaskakujące.
Wczoraj dogrzebałam się do tej kobaltowej warstwy spod spodu i muszę przyznać, że poczułam się trochę jak odkrywca skarbu 😆
Obraz #2 (X 2020)
Mieszko zrobił mi wczoraj kilka zdjęć, podczas gdy malowałam. To był bardzo „szybki szpil” z tym moim malowaniem. Jakiś czas temu pisałam Wam w stories, że będę dekorować mało przytulne, surowe pomieszczenie w biurowcu, pod kątem gabinetu psychoaterapeutyczngo do wynajęcia. Postanowiłam, że nieco „odpicuję” jedną z moich starych podmalówek, które od lat bezczynnie leżały w kanciapie. Spędziłam z nią może ze 3 godziny i powstała taka oto abstrakcja, której już upiększać nie będę, bo spełnia moje kryteria czegoś, co będzie dobrze wyglądało na ścianie. Upatruję też swojego niewątpliwego sukcesu w fakcie, że Mieszko zobaczywszy ten obraz stwierdził, że jest on „zbyt niepokojący” do gabinetu psychoterapeuty.
Mieszko rozpoznał nastrój ABSTRAKCYJNEGO obrazu! 10 lat znajomości ze mną i proszę – oto efekty! Gość z gatunku „proszę o kawę na ławę, bo sam się nie domyślę” potrafi czytać z „maziajów – bohomazów” 😆 Drugim szokiem tego wieczoru był fakt, że Mieszko zmuszony (jak zwykle) do zrobienia mi kilku powyższych zdjęć w celach dokumentacyjnych – nie poprzestał na rekomendowanej przeze mnie (nauczonej doświadczeniem, że za dużo pstryknięć migawki wzmaga irytację i wywracanie oczami wchodzi na wyższy level) ilości. Otóż, kiedy po pół minuty powiedziałam, że „ok, chyba styknie” – on odrzekł „nie, czekaj, jeszcze jedno”. Znalazł dobry kadr! 😯 Sam z siebie! Szok i niedowierzanie. Takie mnie zaskoczenia spotkały wczorajszego wieczora 🙃 A czym Was zaskakują partnerzy po latach? 😁
Obraz #3 (XII.2019)
Mogę powiedzieć, że malowałam ten obraz przez ostatnie pół roku. Ale tak naprawdę z różnych powodów dłuższe były przerwy między kolejnymi podejściami do pracy niż realna praca nad nim. Muszę tu jednak zaznaczyć, że decyzja o podjęciu tego wyzwania to dla mnie ważny krok. Po pierwsze – odważyłam się, choć nie malowałam od 6 lat. Ostatni raz cokolwiek namalowałam będąc jeszcze ne studiach, w dodatku nigdy nie będąc wybitną malarką – sądziłam, że się do tego raczej nie nadaję.
Mój stosunek do malarstwa od przedszkola był na pograniczu dużej sympatii i sporej niechęci i tak balansował w zależności od postępów pracy. Może niektórzy spośród moich znajomych z roku jeszcze pamietają moje tupanie i rzucanie szmatą przed sztalugą, będące subtelną kontynuacją zachowania z pierwszej klasy podstawówki, które to pani wychowawczyni opisała w pamiętnej uwadze „w przypadku pojawiających się trudności uczennica zostawia pracę, nie chce jej poprawić, prace plastyczne wyrzuca do kosza i nie robi nowych”. Cóż, jednak nastąpił pewien progres. Otóż – mimo pojawiających się trudności i niechęci zaczęłam jednak te prace poprawiać zamiast wyrzucać do kosza. Z resztą ciężko byłoby wyrzucić skądinąd nie-tanie płótno o wymiarach 175×175 cm. Na szczęście, bo mam wrażenie, że ta walka jest rozwijająca mimo wszystko. I postanowiłam, że powinnam malować więcej i częściej – to może być nawet jedno z moich postanowień noworocznych.
Co do samego obrazu – obiecałam coś o nim napisać na poziomie semantyki. Pierwotna koncepcja powstała na bazie fotografii, którą robiłam sobie dekadę temu mniej więcej w miejscu, gdzie teraz stoi dom któremu obraz był od początku dedykowany. Ostateczna wersja pracy znacznie odbiega zarówno od fotografii, jaki i grafiki cyfrowej, która stanowiła projekt i której fragmenty nadal przebijają się przez warstwy nagromadzone na płótnie.
Po pierwsze odnoszę się tutaj do struktury palimpsestu, który w klasycznej definicji dotyczy średniowiecznych pergaminów (gdzie pierwotny teksty był zmyty i a materiał ponownie zapisany – w konsekwencji po upływie czasu na światło dzienne wychodziła jego wielowarstwowość). Współcześnie używa się tego terminu potocznie dla podkreślenia wielopoziomowości różnych tworów. Mój palimpsest stał się formą autobiograficznej introspekcji – subiektywnej analizy własnych stanów psychicznych, grzebaniem w trzewiach podświadomości, jednocześnie nieodwracalnie powiązanej z miejscem, w którym przyszło mi dorastać.