Za tydzień będę świętowała siedmiolecie mojego macierzyństwa. Przez tych ostatnich 7 lat aż 5,5 roku (z niedługimi przerwami) karmiłam piersią.Tylko ja wiem ile mnie to karmienie kosztowało nieprzespanych nocy, frustracji, wizyt lekarskich, zabiegów podcinania wędzidełek, kombinowania z odciąganiem mleka i butelkami, diet eliminacyjnych, wpędzania w poczucie winy przez lekarzy i położne, niechcianych rad od znajomych dalszych i bliższych, krytyki na forach internetowych. Ile było strachu, bo dziecko nie przybiera, bo robi brzydkie kupy, bo mu się ulewa, bo ma wysypki. Tylko ja wiem ile razy podważane były moje kompetencje, ile razy poddawana w wątpliwość wartość mojego pokarmu, ile razy sugerowano mi, że moje mleko może szkodzić.
Przez te wszystkie lata usłyszałam, że nie mogę jeść prawie nic oraz, że mogę jeść absolutnie wszystko. Że jeśli moje dziecko zostało choć jeden raz nakarmione mlekiem modyfikowanym, to jego flora bakteryjna jest już nieodwracalnie zmieniona (dramat!), oraz, że absolutnie nie wolno mi karmić piersią publicznie, bo to nie przystoi. Po każdym porodzie jednym z pierwszych pytań było „karmisz?” (nie, głodzę!), ale już po roku zaczynało funkcjonować w formie „Jeszcze karmisz?”. Nie wspomnę o dosyć powszechnym braku wiedzy lekarzy w temacie laktacji – to temat rzeka.
Ale jest też druga strona medalu, o której chcę wspomnieć. Obracając się w pierwszych latach mojego rodzicielstwa w środowiskach związanych z Rodzicielstwem Bliskości miałam okazję przyjrzeć się z bliska innej, mocno zradykalizowanej bańce, gdzie kwitła postawa, którą można by spokojnie opisać mianem „laktoterroryzmu”. W zasadzie nie tylko o karmienie piersią tu chodziło (najlepiej jak najdłuższe), bo równie mocny nacisk był tam kładziony na poród naturalny, chustowanie, współspanie. To tam mi wpojono przekonanie, że współspanie jest najbezpieczniejsze i ja w to długo wierzyłam. Dopiero po kilku latach zainteresowałam się badaniami naukowymi i okazało się, że jest zgoła inaczej Do dziś pamiętam jak obudziłam się, a kilkumiesięczny Iwo był całkiem przykryty kołdrą i do dziś dziękuję Bogu, że nic mu się wtedy nie stało. W tamtych środowiskach mleko modyfikowane nazywano „paszą”, a matki, które zdecydowały się tak karmić „leniwymi” (przecież na pewno mogły się bardziej postarać!). To tam dowiedziałam się, że odstawiając dziecko w wieku 16 miesięcy – zabieram mu składniki odżywcze potrzebne dla rozwoju mózgu oraz przeciwciała. Usłyszałam, że jestem egoistką, a dziecko na pewno będzie przeze mnie chorować. Miałam wciąż się poświęcać w imię narzuconych idei – to poświęcanie się uchodziło za kwintesencję macierzyństwa. Najpierw musiałam miesiącami katować się dietami eliminacyjnymi, potem miesiącami nie przesypiać nocy, bo dziecko co godzinę się budziło i zasypiało z przyzwyczajenia tylko przy piersi.
„Dziecko nie przybiera? Pewnie mleko za chude”. „Karmisz 2-latka? Przecież to już sama woda!” „Dziecko ulewa? To może być alergia! Odstaw gluten, nabiał, cukier, bla bla”. „Ma kolki? Może podaj mieszankę dla alergików.” „Dużo płacze? Pewnie dlatego, że jesteś nerwowa”.
Wciąż byłam bombardowana przeróżnymi narracjami, które wzajemnie się wykluczały, ale łączyło je jedno – były wymierzone w moje matczyne poczucie własnej wartości.Jestem przekonana, że każda z nas jest w stanie przytoczyć setki podobnych historii, niezależnie czy karmiła piersią, czy butelką. Kiedy stajemy się matkami – jesteśmy nie tylko oceniane na każdym kroku, jesteśmy wręcz molestowane. Od momentu kiedy nasz brzuch staje się widoczny – zaczyna być uznawany za dobro społeczne, dostępne dla każdego bez ograniczeń. Podczas porodów i pobytów na porodówkach tysiące kobiet doznają traumy – są traktowane nieempatycznie, niedelikatnie, wulgarnie, protekcjonalnie, pobłażliwie, ironicznie, krzywdząco, brutalnie. Skreśl niepotrzebne, albo nie skreślaj nic.Mam tylko jedno pytanie: Czy kiedyś będzie normalnie?
fot. Paulina Steć – Kurz i Rysy