Czasem myślę, że może powinnam to sobie wypisać na czole, in your face. Czasem czuję, że rozmiar mojego uprzywilejowania jest tak duży, że odbiera wszelką sprawczość i pozbawia możliwości narzekania, w zamian dając tylko brzemię odpowiedzialności i poczucia winy. Wiodę więc życie z niezbywalnym grzechem pierworodnym, z którego powinnam się wiecznie spowiadać, jakby zupełnie nic już nie było moją zasługą – bo przecież na przywilej nie zasłużyłam sobie przypadkiem, rodząc się w odpowiednim miejscu i czasie. Jednocześnie wciąż towarzyszy mi poczucie bycia niewystarczająco dobrą. W końcu mając na starcie tak wiele powinnam chyba też zajść gdzieś dalej, bardziej wykorzystać zasoby, które mi dano bez żadnej, konkretnej przyczyny?
Jeszcze kilka lat temu koncept „uprzywilejowania” funkcjonował w moim przekonaniu jako coś zupełnie naturalnego i oczywistego – łączył się ze świadomością i wdzięcznością za posiadane zasoby materialne czy intelektualne. Po jakimś czasie zauważyłam jednak, że wokół dzieje się coś dziwnego. Zaczęłam obserwować nagminne tłumaczenia się ze swojego uprzywilejowania, niby po to, by inni się nie porównywali, żeby nie czuli się gorzej ze swoim brakiem sukcesu, mieszkania, pracy (wstaw dowolne). „No bo, słuchajcie, nie każdy może mieć to samo. Ja wiem, że mam dobrze, no co tu zrobić – po prostu jestem uprzywilejowana i mam tego świadomość. To nie moja zasługa, tak wyszło. Więc nie biczujcie się, kochani, że nigdy nie dojdziecie do takiego poziomu – to nie wasza wina.” Z drugiej strony zarzut o „uprzywilejowanie” zaczął się pojawiać w dyskusjach jako argument ostateczny. „Nic nie wiesz o życiu, bo jesteś uprzywilejowana. Doedukuj się!”.
Bitwy na przywileje
Równie często obserwuję, że jest on dziś rzucany zupełnie bezrefleksyjnie i że każdemu można dorobić gębę „uprzywilejowania” już nie tylko ze względu na status materialny, ale wedle uznania: bo biały, bo cis, bo hetero, bo jest w kanonie urody, bo urodził się w mieście, w Europie Zachodniej, bo… wychodzi na to, że koncepcja grzechu pierworodnego jest nam jednak wciąż potrzebna. Co ciekawe, mam wrażenie, że tymi przywilejami „okłada się” wzajemnie głównie klasa średnia, co pozostaje bez specjalnego wpływu na rzeczywiste skrajności w tej drabinie społecznej.Oczywiście wciąż trafiają się nam okoliczni ignoranci, którzy zdają się zupełnie nie doceniać swojego uprzywilejowania, żyjąc w beztroskim kulcie własnej osoby i przeświadczeniu, że „wystarczy ciężko pracować by osiągnąć sukces. Mi się udało, więc każdy może”. Przy tej okazji zawsze się zastanawiam czy spośród tych licznie wymienianych przywilejów faktycznie tak wielkie znaczenie mają zasoby materialne, czy może jednak ważniejszy jest intelekt, mocny charakter, siła przebicia, pewność siebie, kreatywność? A może po prostu szczęście?
Luksusowe przekonania
Na koniec dodam, że kilka miesięcy temu przeczytałam o koncepcji „luksusowych przekonań” („luxury beliefs”), ukutej przez Roba Hendersona. Twierdzi on, że podkreślanie swojego statusu poprzez luksusowe dobra materialne już nieco wyszło z mody. Zastąpiły je „luksusowe przekonania” – opinie i slogany, które mają za zadanie małym kosztem czynić to samo. Jednym z licznych przykładów jest właśnie podnoszenie swojego statusu społecznego poprzez podkreślanie własnego uprzywilejowania, najlepiej w formie publicznego rachunku sumienia. W końcu to zawsze brzmi tak świadomie i szlachetnie, a maluczczcy mogą czuć się rozgrzeszeni z braku sukcesów. „Daję Wam moje błogosławieństwo, po prostu Bozia Wam pożałowała, nie Wasza wina.” I that’s all folks, +100 do poczucia zajebistości i sprawiedliwości społecznej. Dajcie znać co Wy o tym wszystkim sądziecie? Macie podobne obserwacje do moich, czy zupełnie ich nie podzielacie?