Moje macierzyństwo jest stresogenne od pierwszego dnia. Od momentu zrobienia testu ciążowego. Dokładnie w tej chwili radość i szczęście zaczęły płynnie przenikać się z lękiem i niepewnością. Z czasem dołączyła wielka miłość i duma, ale też smutek, złość i bezradność. Macierzyństwo nie otwarło mnie na świat, wprost przeciwnie – zamknęło mnie w bańce własnych ograniczeń, dyktowanym dodatkowo przez zaburzenia psychiczne. Jednocześnie otwarło mnie na siebie samą – stało się kluczowym motorem sięgnięcia w głąb meandrów pokręconej psychiki, zastygłych schematów, w które uporczywie brnęłam. I nadal brnę, ale już tylko w niektóre. Bycie matką stało się impulsem do zmiany, która ciągle trwa i która – być może – będzie nigdy niekończącym się procesem. Pchnęło mnie do zmiany przekonań na temat rodzicielstwa, wychowania, moich priorytetów, otaczającego mnie świata i wreszcie – mnie samej. Jest to jednocześnie droga okupiona bólem wzrastania w samoświadomości, w tym coraz głębszego wglądu we własne demony. Tak bardzo bolesne są chwile zwątpienia i rozczarowania sobą jako matką. Tak bardzo bolą upadki i myśli, czy tych upadków aby nie za dużo? Czy to się godzi tak często tracić cierpliwość i krzyczeć na dzieci? Czy ja się nadaję do bycia matką wielodzietną? Czy takimi matkami nie powinny zostawać tylko osoby stabilne emocjonalnie, w typie stoika, ewentualnie flegmatyka? Macierzyństwo sprawia, że czasem wielokrotnie w ciągu dnia wchodzę w tryb walki/ucieczki. A jednocześnie nigdy, nawet w najczarniejszych chwilach – nie żałowałam. Jestem sobą rozpaczliwie rozczarowana i ogromnie z siebie dumna, jestem łagodna i okrutna, troskliwa i niecierpliwa, rozdygotana i stonowana, kompetentna i nieudolna, racjonalna i emocjonalna. Jestem tym wszystkim jednocześnie. Paradoks? Tak, jestem matką – paradoksem i to jest prawda o mnie.
#Findmomchallenge 10
previous post