#Gdziejestmatka? A może raczej powinnam zapytać – gdzie była? Powyższa ilustracja jest chyba najlepszą odpowiedzią na to pytanie. Słownie nazwałabym to miejsce „peryferiami życia”. A jednak – od całych 2 tygodni nie miałam żadnego epizodu napadowego lęku. Na razie mam ochotę zacząć robić zakłady ile to potrwa – możecie obstawiać w komentarzach 😂 Czasem lubię się pośmiać z moich przypadłości, choć gdy się pojawiają, to zaręczam, że nie jest mi ani trochę do śmiechu. Mimo wszystko próby dystansowania się do nich zazwyczaj robią mi dobrze – to z resztą jedna z wielu metod zaczerpniętych z terapii.
Pamiętam, że kiedyś strasznie drażniły mnie uśmiechnięte, zadowolone z życia blogerki, kołcze, wszelkiego rodzaju „ludzie sukcesu” ziejący samoakceptacją i optymizmem – a wszystko to pod szyldem #kwestiaorganizacji. Zazdrościłam, bo też tak chciałam. Te wykaligrafowane planery, poodhaczane listy „to do”, propaganda „chcieć to móc”. Oni mogli, a ja nie. Wiecznie zaczynałam od nowa, wiecznie próbowałam utrzymać się na powierzchni rzeczonej #kwestiiorganizacji, ale nigdy nie wytrzymałam dłużej niż kilka tygodni, może miesięcy. [Kto też tak ma – ręka w górę i poklepmy się wzajemnie po pleckach 🤣]
Nie wiem doprawdy co za każdym razem szło nie tak, ale po jakimś, raczej krótszym niż dłuższym czasie – następował kryzys, a ja wracałam do starych nawyków, czyli braku nawyków. Spontan, nieogar, brak rutyny – mimo, że mam poczucie, że owa rutyna mi naprawdę służy! Dzięki rutynie mam poczucie ogarniania życia. A jednak wiecznie nie potrafię się jej poddać, jakbym wysiadała ciągle o przystanek za wcześnie.
Ale wiecie co? Już mi przeszło z tą zazdrością o cudze, lepiej od mojego funkcjonujące mózgi. Już nie spoglądam na innych z tym bezbrzeżnym zdziwieniem i niechęcią, że ktoś tam żyje życiem, będącym wiecznym wyrzutem sumienia dla takich jak ja.
Ja, czyli albo wykolejona, albo mozolnie wracająca do równowagi, albo wreszcie lękliwie balansująca na granicy prawidłowo wytyczonego toru jako takiej normalności.
Nie zazdroszczę, bo dostrzegłam wreszcie, że „materiał wyjściowy” na jakim przyszło mi pracować jest być może z nieco innej gliny niż w przypadku osób, do których tak bardzo lubiłam się porównywać. Ma to pewne zalety, ale ma też niestety sporo słabych punktów. I to nie znaczy, że mam sobie pozwalać na wszystko i dowalać do pieca moich ułomności, bo „ja tak mam i już”. To nie moja wina, ale moja odpowiedzialność. Staram się więc pracować na tym materiale, który dostałam od Pana Boga – być może przypadkowo, a może z jakiegoś ważnego powodu. I mam cichą nadzieję, że ostatecznie wyjdzie nam z tej mąki jakiś chleb.