Przyznam się Wam, że jako matka umierałam wiele razy.
Trzykrotnie umierałam z bólu podczas porodów i tyleż samo razy umierałam ze szczęścia, gdy mogłam się z nimi wreszcie przywitać po tej drugiej stronie brzucha. Umierałam ze strachu o ich zdrowie setki razy i tyleż samo razy umierałam z miłości, która ogarniała mnie falami, niczym nagły przypływ świadomości.
Tysiące razy umierałam ze zmęczenia. I tysiące razy dziękowałam za to, że ich mam.
Kiedy zostałam matką umarło wiele moich dawnych tożsamości. Odeszły w niebyt i dopiero od niedawna odnajduję je na nowo. Dzieci mają w sobie magnes, który stara się przyciągnąć naszą wyłączną uwagę. Obecność maluchów w domu jest koszmarnie obciążająca sensorycznie, a z drugiej strony o niczym innym nigdy nie marzyłam tak, jak o gromadce dzieci biegających wokół. Chciałam nawet mieć ich piątkę. I doskonale wiem, że byłabym nieszczęśliwa gdybym nie mogła zrealizować marzenia o dużej rodzinie. Mimo, że są takie chwile, kiedy jest mi bardzo ciężko, gdy czuję się koszmarnie obciążona – zwłaszcza teraz, będąc z nimi w domu niemal 24/7 – to jestem szczęśliwa, niczego nie żałuję, niczego bym nie zmieniła.
Za to chętnie bym zmieniła moją podatność biologiczną na stres, moją podwyższoną reaktywność emocjonalną, moją zaburzoną regulację afektu, moją wzmożoną czujność, moją lękliwość i depresyjność. Życie na takim poziomie emocji i zadużomyślenia jest na tyle wyczerpujące, na tyle obciążające, na tyle mocne, że oddałabym je bez żalu w zamian za spokój i pogodę ducha. W zamian za brak nieustannych rozkmin, za branie życia takim, jakie jest i za umiejętność radykalnej akceptacji w pakiecie.
Znam takich ludzi i wiecie co? Zazdroszczę im. Zamieniłabym się bez mrugnięcia okiem. Bo ja się ciągle staram i staram i wychodzi… różnie, a oni tak mają sami z siebie 🤷♀️. A jak jeszcze od kogoś takiego usłyszysz, że to przecież #kwestiaorganizacji, albo #noalecotakprzeżywasz #musiszsięogarnąć to… pozwólcie, że nie dokończę. Znacie to?
PS. Tak, Joszko ma torebkę na głowie 🤣