…czyli kilka tysięcy słów o rodzeniu.
„Kobieta, gdy rodzi, doznaje smutku, bo przyszła jej godzina. Gdy jednak urodzi dziecię, już nie pamięta o bólu z powodu radości, że się człowiek narodził na świat.” (J 16, 21)
Święta prawda święty Janie!
Tymczasem – 17 stycznia 2014. Pierwszy dzień 39 tygodnia ciąży. Trochę przed godziną 6.00 rano. Budzę się, bo Mieszko krząta się po domu przed wyjściem do pracy. Po chwili uświadamiam sobie, że odczuwam delikatne, acz nieco bolesne skurcze. Już raz tak było, przeszło po godzinie. Mimo to – kiedy skurcze się powtarzają, zaczynam być lekko zaniepokojona. Wiem co mam robić – jeśli nie przejdzie trzeba wziąć no-spę, wziąć ciepły prysznic i liczyć skurcze. Mieszko mówi mi to samo i najzupełniej przekonany, że to skurcze przepowiadające, a nie porodowe – jedzie sobie do pracy. Najpierw zmieniam pozycję – tak polecili w poradniku dla ciężarnych. Siadam na łóżku i czytam dalej. Skurcze co 10 minut – odpręż się, weź prysznic, może przejdzie. Co 7 minut – nie musisz się przejmować, jeszcze czas na wyjście do szpitala. 5 minut – zacznij się szykować. Biorę no-spę, biorę prysznic, zaczynam liczyć skurcze. Dziwne, miały być regularne, co 10 minut a u mnie są co 5 minut, 3 minuty, 4 minuty, minutę, 3 minuty… Odwracam stronę poradnika i czytam „Jeśli Twoje skurcze są nieregularne, ale częstsze niż co 5 minut – nie zwlekaj z wyjazdem do szpitala. Akcja porodowa może być już zaawansowana”. |
Niemożliwe – myślę – przecież nie boli aż tak mocno. Siadam przed kompem i wertuję internet szukając informacji o nieregularnych skurczach, w międzyczasie oznajmiam Idze i Pawłowi na facebookowym czacie, że właśnie mam skurcze – albo mi przejdzie albo dziś urodzę. Na wszelki wypadek idę umyć włosy. Dzwonię do Mieszka pierwszy raz, drugi, trzeci. Po pierwszym etapie niedowierzania, drugim etapie przekonywania mnie bym dalej liczyła skurcze, bo przecież jak mogę mieć tak często skoro miały być co 10 minut, trzecim etapie przeglądania internetu w poszukiwaniu odpowiedzi na wątpliwości – wreszcie stwierdził, że po mnie przyjedzie. Minęła ponad godzina. W międzyczasie skurcze robią się nieco bardziej wyraziste, a ja w panice dzwonię do mamy. Czuję pustkę w żołądku, mam ochotę zjeść jajko sadzone z szynką, ale się rozmyślam. Mama przyjeżdża mnie uspokoić, po jakimś czasie zjawia się i Mieszko. Ze stoickim spokojem tuż przed wyjściem oznajmia mi jeszcze „czekaj, wytrę sobie tylko podeszwy butów”. W drodze do szpitala skurcze robią się regularne – co 5 minut.
.
W szpitalu zjawiamy się o 9.00, w izbie przyjęć czeka spora kolejka osób, więc grzecznie siadam na krzesełku. Okazuje się jednak, że na porodówkę kolejka jest nieco krótsza. Mąż jakiejś innej ciężarnej widząc nasze liczenie skurczy ze stoperem – przepuszcza nas. Krótki wywiad i pani położna zaprasza mnie na KTG. Zestresowany Mieszko stoi 20 minut przed drzwiami, a ja zwijam się na kozetce i staram się oddychać w czasie skurczów miarowo i spokojnie jak przykazano. Po 20 minutach pani położna mówi jakiejś kobiecie, zapisanej na cesarkę „no – to dziś będzie najszczęśliwszy dzień w pani życiu”. Po chwili sprawdza mój zapis KTG i mówi „dziś pani także będzie miała najszczęśliwszy dzień w swoim życiu. Nie ma wątpliwości, że poród się zaczął.” Ogarnia mnie lekkie podniecenie. A więc to tak – skurcze nienajgorsze, takie mocniejsze bóle menstruacyjne co 5 minut, do zniesienia. Czyli tak się rodzi? Podczas gdy od kilku tygodni strasznie się stresowałam, wertowałam w panice i przekonaniu, że jestem nieprzygotowana strony internetowe czytając opisy porodów – nagle, stojąc twarzą w twarz przed faktem rodzenia ogarnia mnie przekonanie, że jestem do tego gotowa i dam radę. Wychodzę do Mieszka z dobrą nowiną i czekam na wizytę ginekologiczną. W międzyczasie piszę smsa do mamy: „rodzę!”. Na wizycie dowiaduję się, że jestem „świetnie rokująca, mam miękką szyjkę, wszystko pięknie, 3 cm rozwarcia”. Myślę „no to nieźle”. Zostaję odesłana na porodówkę, Mieszko idzie po walizkę (oczywiście wcześniej jej nie wyjął, bo nie wierzył że rodzę ;).
..
Położna każe mi siąść na sofie, która okazuje się być przeznaczona dla oczekujących na cesarkę, co oznajmia mi przechodzący chwilę później lekarz. Przesiadam się szybko na inną sofę, choć trochę zazdroszczę im, że wiedzą przynajmniej dokładnie co ich czeka. Na salę porodową wchodzę między 10.30 a 11.00 i przywitana przez dwie przemiłe panie Kasie – położne zasiadam na fotelu i dowiaduję się, że jest już 5 cm rozwarcia. Ekspresowo idzie, panie zachwycone, świetnie się zapowiada. „Będzie chłopiec czy dziewczynka?” pyta położna. „Chłopiec – Gniewko” odpowiadam. „A więc Gniewko jeszcze w wprawdzie nie skumał, że ma się ustawić do wyjścia, ale postaramy się go przekonać, że już powinien zacząć się szykować.” Skurcze się wzmagają, ale ja jestem jeszcze zupełnie rześka i „na chodzie”. Uśmiecham się, żartuję – tylko gdy przychodzi skurcz przystaję i ciężko oddycham. Krążę nerwowo po sali, Mieszko proponuje, że włączy Trójeczkę. Protestuję – nie chcę żadnej muzyki. Zaczynają mi te skurcze coraz bardziej doskwierać. Pani Kasia proponuje lewatywę – ochoczo na nią przystaję, bo słyszałam zewsząd, że to przyspiesza sprawę. „Niech pani spróbuje wytrzymać 10 minut przed wypróżnieniem” zaleca pani Kasia i wychodzi. Wytrzymuję minutę i pędzę do ubikacji. Nagle wszystko zaczyna się intensyfikować – skurcze się wzmagają. Siedzę w łazience i słyszę jak za ścianą drze się rodząca kobieta. Ja też zaczynam się drzeć – ból staje się niesamowicie intensywny, wręcz zwala mnie z nóg. Słyszę, że Mieszko za drzwiami wesoło szczebiocze przez telefon, a ja zwijam się z bólu. Zrywam z siebie przywdzianą 10 minut wcześniej „kreację porodową” czyli koszulę flanelową w kratę i wchodzę pod prysznic. Niestety – na nic się to zdaję. Wychodzę z łazienki w niedopiętej koszuli z wrzaskiem. Wieszam się na Mieszku, przychodzi pani Kasia a ja podniesionym głosem (tak się da!) szepczę teatralnie (zupełnie nieintencjonalnie) „O Matko Boska, jak to boli! O Boże Święty! Nie mogę!”. Dodatkowo jestem głodna. Przecież nic nie jadłam od wczorajszego wieczora, jestem na nogach od 6 rano a już południe. Pani Kasia sprawdza rozwarcie – nadal 5 cm. „Co?! Tak boli i nic się nie zmieniło? Niemożliwe!”.
…
Mieszko nalewa mi ciepłej wody do wanny, jakimś cudem się tam wgramalam i zalegam drąc się przy każdym skurczu. Mieszko próbuje mnie uspokoić i zachęca do zamiany darcia na oddychanie – przekonuje, że będzie mi lepiej. Nie jest mi lepiej, ale staram się oddychać, porykuję jedynie w szczytach skurczu. Mieszko proponuje, że zrobi zdjęcia, a ja, choć przez całą ciążę trułam mu żeby wziął na porodówkę aparat, myślę w duchu „On chyba zwariował. Czy on nie widzi, że jestem ledwie żywa? Co to za pytanie?”. Zamiast robić mu wyrzuty, osuwam się jednak jeszcze głębiej do wanny, omdlałą ręką stukam lekko w czoło i kiwam głową przecząco.
…….
Gniewka, dzięki Bogu, przynieśli mi jeszcze tego samego dnia wieczorem. Wyniki gazometrii wieczornej wyszły już idealnie. Pani neonatolog pocieszyła, że chłopiec ma dobry odruch ssania, oddycha i zachowuje się bez zarzutu. Nie byłam w stanie zająć się nim w nocy – wisiała jeszcze nade mną groźba narkozy z powodu dużego krwawienia, do czego na szczęście ostatecznie nie doszło. Ale już od 6.00 rano 18.01 bylismy razem. I jesteśmy razem już od miesiąca.
Tekst napisany 14.02.2014.