Ten tydzień był wyczerpujący emocjonalnie. Dzieci jak szybko do przedszkola poszły – tak szybko z niego wyszły. Staram się być elastyczna i akceptować zmieniające się dynamicznie warunki emocjonalne – lęk, złość, bezradność. Mimo wszystko w pierwszej kolejności zaliczyłam klasyczny meltdown w obliczu zdublowanego meltdownu moich dzieci. Histeria bywa u nas zaraźliwa choć czasem posiadam zasoby wystarczające do zachowania spokoju i staję na wysokości zadania. Uczę się ciągle ufać sobie i swojej intuicji. To ja jestem matką i ja znam moje dzieci najlepiej. Mam swoje zasady i nie będę ich łamać w imię wydumanych, cudzych przekonań, które mnie nie przekonują. Sporo energii i czasu poświęcam na swoją edukację jako rodzica – moją wiedzę staram się opierać na współczesnej psychologii, badaniach naukowych, lekturze autorytetów; choć sama często jaki taki zwykły „rodzic codzienny” mocno kuleję. Wiedza teoretyczna (bo praktyczna polega przede wszystkim na obserwacji) daje jednak siłę do dokonywania wyborów – czasem trudnych, pewnie czasem związanych z uczuciem porażki. Iwo na ten moment zostaje w domu. Gniewko spróbuje z przedszkolem państwowym jeśli nic nam nie pokrzyżuje planów. A potem zobaczymy. Staram się odpuścić rzeczy, na które nie mam wpływu i i na bieżąco podejmować dobre decyzje w obszarach, które zależą ode mnie. Nie przywiązywać się do planów, nie ruminować na temat rozczarowań, porażek, zawiedzionych nadziei – takie przed sobą stawiam zadania. To dla mnie bardzo trudne, bo całe życie robiłam zupełnie odwrotnie. Na @emocje.pro ostatnio przeczytałam „Licz na najlepsze i planuj najgorsze.” – dużą wolność daje takie myślenie – niby optymistyczne, ale jednak z planem B, a może nawet wyjściem ewakuacyjnym. My właśnie wyszliśmy takim wyjściem na pustą polanę i szukamy szlaku.
Nie podjęłam decyzji o rezygnacji tylko z powodu jakiejś jednorazowej histerii dzieci. Zaufajcie mi – powodów było znacznie więcej.
Dzień później.
Nie jestem idealną matką, mam masę problemów emocjonalnych różnego sortu, które czasem trudno jest mi dźwigać. Z pewnością rzutuje to też niejednokrotnie na jakość mojego macierzyństwa, o czym staram się dosyć regularnie i uczciwie pisać. Może nie każdy z komentujących zdaje sobie sprawę z tego, że wymaga to pewnego rodzaju odwagi. Pozwala mi ona regularnie wystawiać się na oceny i komentarze odnośnie treści z mojego życia, moich decyzji i moich poglądów. Nie znaczy to jednak, że z tej okazji mogę pozwolić każdemu swobodnie interpretować, przeinaczać i dywagować nad moimi rzekomymi błędami wychowawczymi czy też realnymi lub wyimaginowanymi słabymi stronami, mniej lub bardziej tu eksponowanymi. Każdy ma prawo do swojej opinii; stosunkowo rzadko (w zasadzie nie wiem czy kiedykolwiek) zdarza mi się cenzurować lub blokować dyskusje, które wywiązują się pod moimi tekstami. Taka dyskusja na prawie 200 komentarzy wywiązała się pod poprzednim postem, udostępnionym na moim fejsbuku i dotyczyła decyzji o wypisaniu dzieci z przedszkola po tygodniu. Nie planowałam opisywać szczegółowo powodów tej decyzji – chciałam, żeby to był raczej enigmatyczny wpis o wartościach, jakie wyniosłam z tego niełatwego doświadczenia.
Jednak związku z tym, że kilka moich słów zostało nadinterpretowanych, a historia zaczęła żyć swoim życiem wyrosłym z cudzych wyobrażeń – chciałabym sprostować kilka faktów.
Wyszłam bowiem w oczach niektorych – na przewrażliwioną matkę, która od razu zrezygnowała jak tylko dzieci zrobiły jej histerię. A może wręcz sama zaczęła histeryzować i tym doprowadziła do histerii dzieci 😉 Otóż nie. Tak nie było. Zrezygnowałam, bo panie nie dotrzymały umowy ze mną, postanowiły przetestować swoje „metody adaptacji”, które na moje młodsze dziecko zadziałały koszmarnie i tak z otwartego, pozytywnie nastawionego w pierwszych dniach 3-latka, który chciał iść do przedszkola i nie miał żadnych problemów z rozstaniem – z każdym kolejnym dniem było coraz gorzej, aż na sam koniec miałam dziecko straumatyzowane, rozhisteryzowane i błagające by go nie puszczać do przedszkola. Wystarczyło kilka dni podczas których spędził tam kilka godzin na bezustannym płaczu i wołaniu, że chce do mamy i do Gniewka. Mimo, że miałam obiecany telefon w razie problemów. Z adaptacją Gniewka tutaj nie było żadnych problemów (chodził do innego przedszkola 2 lata przed roczną przerwą), ale i jemu ostatniego dnia udzieliła się histeria Iwa, on też nie chciał iść jeśli Iwo nie pójdzie i nie miałam serca go zostawić bo pomyślałam, że może mieć żal, że młodszego wzięłam a jego nie.
Nie pisałam też nigdzie, że ja sama zaliczyłam meltdown w przedszkolu. Od początku zostawiałam dzieci dosyć beztsrosko same, a do samego końca zachowałam pozorny spokój, choć w środku szalała burza. Nie mogę sobie zarzucić, że w jakikolwiek sposób przyczyniłam się do tej sytuacji. W meltdown wpadłam już po zabraniu dzieci, kiedy doszło do mnie druzgoczące poczucie porażki i emocje puściły.