Czuję się chronicznie zmęczona codziennym nadmiarem zdarzeń, zakotwiczonych w pętli przewidywalnych do szaleństwa rytuałów. W mojej głowie tworzą się myślotwory rozrosłe w wyniku nagromadzenia treści, które nie znajdują nigdzie ujścia. Plany, listy rzeczy do odhaczenia, książki do przeczytania, zakupy do zrobienia, zadania do wykonania, maile do wysłania, zdjęcia do obrobienia, posiłki do przygotowania, kwiatki do podlania, pranie do wstawienia, podłogi do odkurzenia, dzieci do rozdzielenia podczas kolejnej bójki… w pewnym momencie, w tym natłoku zdarzeń, który nie jest przecież niczym szczególnym w moim przypadku, zatrzymuję się i wysiadam.
Stoję, patrzę na ten rozpędzony pociąg i nie potrafię wejść z powrotem, nie umiem w bycie nieustannie produktywną, nie umiem w świetną organizację. To cykliczne wypadanie z torów i poczucie, że nie ogarniam jest strasznie frustrujące, a odpalają je czasem naprawdę błahostki. Zazwyczaj moje mentalne zakopywanie się w pościeli zobowiązań, z których wywiązywanie się mnie przerasta – nie trwa długo. Prawda jest taka, że mimo wszystko cały czas działam, tylko chodzę zawinięta w tę pościel wyrzutów sumienia, szczelnie nią opatulona i to spowalnia moje ruchy, ogranicza widoczność i możliwości.
Niby daję sobie prawo do tego stanu, akceptując ten szczególny komponent mojej osobowości, który wymusza na mnie takie cykliczne praktyki czasowego wycofania z życia – ale w głębi duszy czuję, że tak być nie powinno. Że coś jest ze mną nie tak. Że powinnam być inna, bardziej zorganizowana, produktywna, lepiej ogarniająca, mniej podatna na nastroje, że na moje braki osobowości nie ma już miejsca, nie w tym życiu. .
.