UWAGA! SĄ SPOILERY, więc jak ktoś nie oglądał / nie chce znać treści – niech nie czyta. Z resztą tekst jest tak długi, że pewnie do końca dotrwają tylko najwierniejsi fani
Od kilku dni chodzę jak struta i popłakuję po kątach <proszę się nie śmiać>. Tak bardzo rozczarował mnie finał „Nowego Papieża”, że z pobudek terapeutycznych postanowiłam zwerbalizować magmę moich rozedrganych i – co więcej – rozgoryczonych myśli i napisać kilka słów (he, he… niezłe mi „kilka słów” z tego wyszło!) subiektywnej opinii. Wiele obiecywałam sobie po nowej odsłonie serialu zarówno jako zdeklarowana wielbicielka „Młodego papieża” (dla mnie bezkonkurencyjnego dzieła sztuki w kategorii miniseriali) jak i samej postaci Piusa XIII, świetnie napisanej i rewelacyjnie zagranej przez Juda Law (za którym wcześniej jakoś nie przepadałam). Przede wszystkim jednak byłam, jestem, i będę nadal piewczynią talentu Paolo Sorrentino. Mimo, że perfidnie nas oszukał już na wstępie – wypuszczając dwa trailery, zupełnie zakłamujące realną koncepcję serialu i to nie tylko poprzez sprytne manipulacje tekstem i obrazem, ale i wręcz ingerencją w faktyczną treść dialogów. Sorrentino zadbał o to, aby nas zaskoczyć stwarzając iluzję, którą za chwilę niszczył (i robił to jeszcze kilkukrotnie). Okazało się bowiem dosyć szybko, że nowy papież, Jan Paweł III nie jest wcale taki zły jakim mogliśmy go sobie wyobrażać na podstawie zwiastunu (choć nie wiem czy nie byłoby wówczas ciekawiej). Sir John Brannox objawił się nam jako wybitny myśliciel, uduchowiony arystokrata, ekscentryczny i uwodzicielski artysta, depresyjny wrażliwiec „kruchy niczym porcelana”, bo do szpiku kości poraniony rodzinną tragedią. Jednak ten wielbiciel św. kardynała Newmana okazał się być także byłym punkiem, a ostatecznie nawet narkomanem i oszustem. To nie przeszkadza mu jednak w rozkochaniu w sobie szefowej watykańskiego PR-u, Sofii Dubois oraz tłumu katolików, łącznie z rzeszą tych w praktyce wykluczonych, związanych z ruchami LGBT.
Długo broniłam nowego serialu, choć dla wielu osób był on znacznie trudniejszy w odbiorze i w swojej mocno rozciągniętej narracji nudniejszy od poprzednika. Natomiast w warstwie wizualnej po raz kolejny okazał się być niewypowiedzianie piękny. Czarujący światłem i cieniem, kolorowymi neonami i wszechobecną symetrią kadrów, elektryzujący muzyką, oraz liryczną symboliką. Wyszukane metafory, piękne przemowy, metafizyka, sztuka i … coraz bardziej postępujące, widoczne niemal gołym okiem zepsucie, zło i zgnilizna. Sex, drugs & „The middle way”? Robactwo w Watykanie pleni się w najlepsze, a my czekamy i czekamy na wybudzenie „starego” młodego papieża. Z każdym kolejnym odcinkiem coraz bardziej wzdychamy w rytm coraz liczniejszych westchnień Piusa, który – jesteśmy tego przecież pewni – zrobi tam wreszcie porządek. W końcu może i jest w śpiączce, ale wiemy, że nadal potrafi metafizycznie bywać tu i ówdzie i wpływać na to i owo. Jaki by nie był sir Brannox – to Lenny jest gwiazdą, a dla niektórych już nawet bogiem. Ostatecznie to grupa fanatyków Piusa XIII okazuje się być asem, którego Sorrentino niespodziewanie na koniec wyciąga z rękawa. Ale zanim to się stanie mamy dwa fenomenalne odcinki – 7 i 8. Po trzech nieudanych przeszczepach serca i 9 miesiącach śpiączki Pius nareszcie się wybudza – jak gdyby nigdy nic. Mamy więc kolejny dowód, że „coś z nim nie tak”, czy też może raczej, że coś z nim „bardzo tak”. Wraca stary, dobry Lenny, ten już odmieniony, w złagodzonej wersji z końca poprzedniego sezonu. Ten, który wyzbył się gniewu, ale nie żarliwości. Który nadal czyni cuda, choć może nie zawsze tak spektakularne, jak w pierwszym sezonie. Czujemy, że wreszcie jesteśmy „w domu”, mentalnie wracamy do czasów Młodego Papieża (nawet zmienia się czołówka!). Tego samego, który fascynował, zachwycał i przerażał, a jednocześnie prowokował do refleksji nad dwoistością natury człowieka, nad korzeniami ludzkich podłości, fanatyzmów i wreszcie nad źródłami zmiany, na którą zawsze jest szansa. Osią narracyjną poprzedniego sezonu była bowiem właśnie przemiana Piusa, przemiana – zdawać by się mogło – autentyczna i mająca potwierdzenie w wydarzeniach i zachowaniu Lennego po przebudzeniu ze śpiączki. Pius, który w pierwszej serii miesiącami ukrywał swoją twarz, chował się przed swoimi wiernymi – wreszcie na koniec wyszedł do ludzi. Analogicznie Sorrentino tworząc z niemal całego sezonu coś na kształt „adwentu” – tym razem to nas stawia w roli „wiernych” oczekujących cierpliwie, aż „nasz” papież ponownie się objawi. Jednocześnie sugeruje, że tylko on może rozprawić się z zepsuciem, które coraz mocniej spowija Watykan.
Jan Paweł III może i jest porywającym mówcą i genialnym performerem, a nawet ma plan na całkiem poważną rewolucję (którą nazywa swoją „drogą środka”) – ale jednocześnie od początku do końca nie mamy nawet pewności czy jemu aby na tym „papieżowaniu” w ogóle zależy? Zawalony na skutek syndromu odstawiennego arcyważny wywiad na żywo, depresja z powodu śmierci psa, poczucie bycia w nieustannej kontrze do samego siebie, ciągłe popadanie w marazm i nostalgię… Przez cały serial mamy wrażenie, że sir Brannox został na tron piotrowy albo wepchnięty siłą, albo zwabiony czy to trywialnym podstępem Voiello, czy też może raczej urokiem Sofii? Towarzyszy nam nieodparte wrażenie, że niby mądrze prawi, niby jest taki rozsądny i stonowany, a nawet bywa dowcipny i charyzmatyczny, ale jednocześnie chronicznie wyzuty z nadziei, na stałe wbity w tę swoją „szczelinę niepewności”. Nie ma w nim gorliwości Piusa – ani do wołania Boga, ani nawet do Jego negacji – jest tylko nihilizm. I ta postawa Brannoxa świetnie wpisuje się w cały sezon…Macki zła coraz szczelniej oplatają kolejnych bohaterów, opary zgnilizny unoszą się w powietrzu, zakonnice w czołówce tańczą coraz śmielej, a robaki pojawiają się coraz liczniej… i kiedy wreszcie solidną dawkę nadziei na zmianę dają nam odcinki nr 7 i 8 – dostajemy… totalnie spalony ostatni odcinek.
Wiem, że jest całkiem sporo osob zachwyconych finałem, ale ja do nich nie należę. Od kilku dni rozbieram ten odcinek na części pierwsze i odnoszę nieodparte wrażenie, że twórcy mieli materiał na conajmniej dwa, trzy odcinki, ale postanowili na siłę „wcisnąć” go w 60 minut. To rozwiązanie okazało się być dla mnie niestrawne. Otrzymaliśmy bowiem emocjonalny koktajl do wypicia duszkiem, byle szybko, bo czas goni. W efekcie mamy odcinek pełen niedorzecznych zwrotów akcji, trudnych do wytłumaczenia scen, niezrozumiałych zachowań, niekonsekwentnych reakcji. Wszystko to porwane, pocięte, rozedrgane, przekontrastowane, niedopowiedziane, pozwalające na bardzo swobodną interpretację. Zabiegi, które stosuje Sorrentino w ostatnim odcinku jawią się jako przesadzone i efekciarskie, a nagła przemiana Piusa po raz kolejny w fanatyczne, rozwydrzone dziecko – zwyczajnie nieautentyczna. Emocjonalny rollerocaster trwa do samego końca. Tajny konsystorz, którego sensu chyba nikt do końca nie ogarnia (łącznie z samymi kardynałami) jako „odgrzewany kotlet” z ponownie nagle i magicznie zradykalizowanym Lennym (któremu jednakowoż prohomoseksualna polityka Brannoxa zdaje się zupełnie nie przeszkadzać) w kolejnej odsłonie traci cały urok prototypu – jawi się nam groteskowo. Sprowadzenie całego nabrzmiałego zła sezonu do winy Piusowych fanatyków, którzy okazują się stać za zabiciem księdza i porwaniem dzieci w Ventotene – jest mało wiarygodne. Kiedy bowiem wnikliwie prześledzimy wydarzenia – okaże się, że zła w tym sezonie było znacznie więcej i miało bardzo różne oblicza.
Istnieje hipoteza, że po raz kolejny reżyser wyprowadza nas w maliny sugerując, że to fanatycy, którzy przez większość sezonu stoją pod oknami Piusa w Wenecji są odpowiedzialni także za zamachy w Lourdes i Watykanie. W prawdzie nie przyznał się do nich kalif, ale… kto wie czy nie pojawi się ktoś jeszcze w kolejnym sezonie? Sorrentino potwierdził, że całość zamknie się w trylogii. Pytanie czy Lenny jeszcze do nas wróci?
Ostatnie sceny przemówienia sprawiają wrażenie dziwnie nierealnych. Słowa Lennego (mimo, że pięknie zagrane przez Juda Law) kojarzą mi się trochę z wyświechtanymi banałami, próbą przykrycia znakami zapytania wstawionych gdzieś pomiędzy tez i zrobienia tanim kosztem dobrej gry aktorskiej „efektu wow” na koniec. Efekt ten jednak burzą niepoprawnie pod kątem teologicznym sformułowane pytania… „Czy on jest Bogiem, czy Duchem Świętym?” – to jakby zapytać „Czy on jest człowiekiem, czy istotą ludzką?” w kontekście katolickiej doktryny. Cały ostatni odcinek zdecydowanie odstaje i formą i treścią od poprzednich… odczytuję go jako niedopracowany zbiór majaków, naprędce próbujący jakoś zespolić i domknąć poszczególne wątki, bez ładu, składu i konsekwencji. Wszystko dzieje się tak szybko, że mamy wrażenie jak byśmy oglądali streszczenie odcinka w przyspieszonym tempie, a połowę treści mieli sobie sami dopowiedzieć… No i każdy sobie dopowiada jak umie. Jeden lepiej, drugi gorzej.I jakkolwiek finalnie przepiękny wizualnie obraz Lennego „surfującego” na rękach wiernych, aby samotnie spocząć pod pietą Michała Anioła (wymowne – jako sierota, której nie ma kto trzymać w ramionach) wzrusza do łez – to i tak jednocześnie rozczarowanie chwyta za gardło.
Nie wiem co myśleć, panie Sorrentino. Czy doskonałość „Młodego Papieża” przerosła nawet Pana, czy też może raczej (co pewnie bardziej prawdopodobne) mnie przerosła Pana wizja? A może jedno i drugie?