Uwaga, dzisiaj napiszę coś bardzo osobistego. Postanowiłam skrobnąć o gorącym ostatnimi czasy temacie, a mianowicie klapsach. Bowiem klapsy nadal są dosyć szeroko akceptowalną społecznie metodą dyscyplinowania dzieci, owianą jednocześnie mitem o swej rzekomej skuteczności i zasadności. MIMO, że od 2010 roku obowiązuje w naszym kraju przepis o zakazie stosowania kar cielesnych, do których to zaliczają się klapsy. Oraz – mimo dostępnych już kilka lat metaanaliz, które na podstawie 50 lat badań i prawie 170 tys badanych – jednoznacznie uznały, że klapsy są nie tylko szkodliwe, ale i nieskuteczne.
A teraz powiem coś trudnego dla mnie, z pełną świadomością wystawienia się na osąd – moje dzieci nie zaliczają się do grona szczęśliwców, którzy nigdy klapsa nie dostali. Tak jak i ja, moi rodzice, moi dziadkowie i pewnie kolejne, poprzednie pokolenia, w których było tylko gorzej… Zdarzyło mi się dać moim dzieciom klapsa w silnym wzburzeniu emocjonalnym. Nie była to żadna forma systemowej kary, a jedynie prymitywna reakcja walki-ucieczki pobudzonego układu limbicznego.
Co o tym myślę? Jest mi bardzo wstyd i żałuję. Tak samo, jak żałuję jakiejkolwiek innej formy przemocy, której się dopuściłam w życiu. Klaps jest formą przemocy. Ponieważ widzę w tym tylko własną słabość emocjonalną i brak kontroli nad impulsami – czego jako matka mogę nauczyć dziecka takim zachowaniem? Że jak się zdenerwujemy, to można uderzyć? Oni tak często robią wobec siebie, bo nie mają jeszcze wykształconej w pełni kory nowej, a ja? Ja nie mam takiego prostego wytłumaczenia na swoją obronę. Mają ją ci, którzy wierzą, że klapsem da się wychować – wbrew współczesnej wiedzy o psychologii, budowie mózgu, wbrew badaniom naukowym. Nie wypowiadam się z pozycji autorytetu, tylko zwykłej matki zmagającej się z impulsywnością. Klapsy nie są ok i nie ma sytuacji, które by mogły je usprawiedliwić.