Odpowiedź na felieton Agnieszki Kublik: „Pampers z niespodzianką”
Tekst opublikowany 4 stycznia 2015 roku
Na moim prywatnym profilu fejsbukowym wywiązała się kolejna mała wojenka. Kiedyś była taka jedna o publicznym karmieniu piersią. Teraz jest o przewijaniu dzieci w restauracjach.
Wszystko zaczęło się od niedawnego felietonu Agnieszki Kublik z Gazety Wyborczej – pt. „Pampers z niespodzianką. To nie jest felieton przeciwko matkom.” Pozwoliłam sobie pogrubić co bardziej irytujące fragmenty owego tekstu, który cytuję poniżej:
„Naprzeciw nas dwa małżeństwa (albo partnerzy, kto to dziś wie). Siedzą w rogu, na sporej kanapie (to ważne; dlaczego – o tym za chwilę). Są z dziećmi. To dwie dziewczynki, starsza tak około trzech-czterech lat, młodsza koło roku. Świergoczą, śmieją się. Urocze. Dziś nie jesteśmy już szczególnie wyczuleni na małe dzieci np. w restauracjach. Już się przyzwyczailiśmy, że rodzice ciągną je ze sobą wszędzie. (…) Piski, wiski, można nie usłyszeć własnych myśli, dosłownie. Rodzicom to nie przeszkadza. Nasi amerykańscy znajomi są zszokowani, dla nich to po prostu brak kultury.
Siedzę przodem do tych maluchów i nagle widzę, że ta młodsza ląduje na kanapie. Matka zaczyna ją rozbierać, ściąga majtasy i zmienia małej pampersa. Reszta ich towarzystwa nie reaguje. Widać wymiana pampersa z niespodzianką to dla nich normalka, nawet w restauracji, na oczach obcych.
Patrzę na te czynności higieniczne, choć wcale nie chcę. Siedzę w końcu nad talerzem z kolacją. Oglądanie pampersa z niespodzianką przyprawia mnie o mdłości. Ale patrzę bezwiednie, bo mam tę całą scenę dosłownie pod nosem. Wszystko trwa chwilę, mała jest już ubrana, matka bierze zwinięty pampers i niesie go do toalety. I wierzcie mi, nie chcę, ale nie umiem nie myśleć o tym, co jest w środku, co jest – jak by to napisać – transportowane obok mnie. Co za chwilę wyląduje w koszu w toalecie i będzie tam leżeć i ciągle o sobie przypominać. Zapachem, rozumiecie, co mam na myśli, prawda? Moi znajomi tego wszystkiego nie doświadczają. Siedzą tyłem do tych, a jakże, całkiem zaradnych rodziców. Relacjonuję im, na co musiałam – zupełnie nie chcąc – patrzeć. Gorąco dyskutujemy. Mogła czy nie mogła? W toalecie nie ma przewijaka, więc gdzie miała tego pampersa zmienić? Może przy pomocy ojca dałaby radę w toalecie? Nie przyszło jej to do głowy, zrobiła to tam, gdzie właśnie była, bez żadnego zażenowania. A co z dzieckiem? Zostało publicznie obnażone! Może powinna od razu wyjść i jechać do domu i tam pozbyć się pampersa z niespodzianką? A może, planując obiad w restauracji, powinna przewinąć małą tuż przed wyjściem z domu? Ostatecznie dochodzimy do wniosku, że zrobiła rzecz niedopuszczalną. I że – co gorsza – najpewniej w ogóle nie ma o tym pojęcia!”
Jej bachor – jej problem
Konkluzja pani redaktor i jej amerykańskich znajomych jest jednoznaczna: matka zrobiła rzecz niedopuszczalną! Absolutnie karygodną. Mogła zrobić cokolwiek. Najlepiej natychmiast zaprzestać jedzenia i w panice wybiec z dzieckiem na ramieniu. Gdziekolwiek. Na ulicę, do domu. Kogo obchodzi dokąd?! W końcu najważniejszy jest komfort reszty klientów, nie jakiegoś bachora, którego matka „zaciągnęła” do restauracji, zamiast siedzieć z nim w domu. Komfort dziecka jest mniej istotny niż komfort dorosłych klientów. Przecież może siedzieć z brudną pieluchą – w końcu dziecko to jakby trochę mniej człowiek. I na dodatek prywatny problem i bagaż matki (bo w swoim tekście pani Kublik odnosi się przede wszystkim do matki – ojciec jest postacią poboczną). Jej osobista fanaberia. Skoro już musiała „CIĄGNAĆ” tego bachora ze sobą do włoskiej knajpki – to niech teraz coś wymyśli! Jej bachor – jej problem.
A pani redaktor przeżyła traumę. W prawdzie prawdopodobnie nikt poza nią samą tej szybkiej procedury zmiany pieluchy nie zauważył (sama przyznała, że matka uwinęła się w ekspresowym tempie) – to jednak Pampers z niespodzianką czyhał gdzieś tam w czeluściach kosza na śmieci. Pewnie kilka metrów dalej, ale przecież jednak tam był. I ona już nie mogła przestać o nim myśleć do końca wieczora.
Kogo by tu jeszcze powykluczać?
Niemowlęta i małe dzieci nie są mniej ważne od dorosłych tylko dlatego, że są małe i nie potrafią same się o siebie zatroszczyć. Nie są gorsze dlatego, że nie potrafią jeszcze zrobić kupy i siku w toalecie. Czy przez to powinny siedzieć z opiekunami w domu i nigdzie nie wychodzić? Czy przestrzeń publiczna jest i czy powinna być podporządkowana tylko pełnosprawnym, zdrowym i dorosłym? Owszem, może nam się coś nie podobać, możemy odczuwać dyskomfort w pewnych sytuacjach – ale pewna wyrozumiałość byłaby jednak wskazana. Mnie też nieco irytuje, że na każdej mszy w moim kościele jest chory umysłowo facet, który drze się niesamowicie głośno za każdym razem, gdy śpiewa lub mówi. Mój dyskomfort nie jest powodem wykluczenia go z kościoła. Staram się stawać z dala od niego. Na innej mszy trafiła się osoba upośledzona umysłowo, która przy każdej odpowiedzi, wyznaniu wiary, modlitwie – mówiła bardzo głośno coś zupełnie innego. Ot, wymyślone przez siebie słowa. Również było to dość irytujące i na dodatek mylące, a mimo to nie przyszłoby mi do głowy postulowanie, że takie osoby nie powinny przychodzić na msze. Denerwują mnie z kolei z przyczyn higienicznych (bo argument higieny przewijał się także wśród argumentów za nie przewijaniem dzieci w restauracji) – osoby chore, przeziębione, zasmarkane, kaszlące, nie zasłaniające ust i ziejące zarazą, które zupełnie nie mają problemu z przebywaniem w miejscach publicznych. Czy wyobrażacie sobie aferę o to, że ktoś przeziębiony przyszedł do restauracji? Ja nie. O to nikt jakoś awantur nie urządza i nie pisze o tym felietonów. Ale szybka zmiana pampersa czy karmienie piersią w miejscu publicznym to już powód do świętego oburzenia.
Ach, te madki – czyli tzw „wywalanie cyca” i „afiszowanie się z macierzyństwem„
Oczywiście jak to zwykle bywa w tego typu dyskusjach – nagle obraz rzeczywistości wykoślawia się niemiłosiernie. Nie ma już „dyskretnego karmienia” ani „dyskretnego przewinięcia dziecka” – jest „wywalanie wielkiego cyca na stół” oraz „przewijanie obsranego tyłka na stole”. Nie wiem skąd się wziął ten „stół” i ten mityczny dla mnie „wywalony wielki cyc”, bo ani nie widziałam takiego publicznego, ostentacyjnego karmienia z całą piersią na wierzchu, ani przewijania obsranego dziecka na stole w restauracji. Za to jest kolejny powód by dowalić tym mamuśkom, co się „afiszują z macierzyństwem swoim”. Otóż, nie wiem jak to jest „afiszować się z macierzyństwem”. Jest mi to obce zjawisko. Ja po prostu, najzwyczajniej na świecie – staram się kulturalnie odpowiadać na potrzeby mojego dziecka. Małego człowieka, uzależnionego ode mnie. Robię co do mnie należy. Jak jest głodny – muszę go nakarmić. Jak ma mokro – muszę go przewinąć. Jak mu się nudzi – muszę mu zapewnić jakąś rozrywkę.
A jak to wygląda w praktyce?
I ja Wam z miłą chęcią wytłumaczę dlaczego czasem nie da się inaczej, mimo waszego potencjalnego dyskomfortu, i trzeba przewinąć dziecko w restauracji. Opowiem Wam na własnym przykładzie, jako, że w restauracjach i na stacjach benzynowych bez przewijaków byłam wielokrotnie i zdarzyło mi się kilka razy przewinąć dziecko na krzesłach lub na ławie czy kanapie. Zawsze miałam ze sobą składany mini-materacyk do przewijania, który podkładałam by przypadkiem pupa dziecka nie miała styczności z podłożem. Tak więc wizja mebli umazanych kupą zdecydowanie odbiega od rzeczywistości, jakiej doświadczyłam. Dodatkowo zawsze miałam przy sobie chusteczki nawilżane, żel antybakteryjny i chusteczki do dezynfekcji. Wszystko było więc starannie wyczyszczone i zdezynfekowane. A jeśli zdarzyła się kupa, to trafiała wraz z pampersem natychmiast do woreczka o nazwie „Paklanki”, który pachnie wyjątkowo intensywnie i natychmiast zagłusza zapach najbardziej śmierdzącej zawartości. Takie mamy dziś wynalazki! Ów szczelnie zamknięty woreczek z pampersem można swobodnie trzymać w torbie, nie obawiając się jakiegokolwiek nieprzyjemnego zapachu. Ale wracając do tematu – przewijane dziecko było w takiej sytuacji przeważnie niewidoczne dla osób postronnych, bo albo zasłonięte meblem, albo kimś, kto był akurat do pomocy. Także podejrzewam, że nikt z obecnych nawet nie odnotował tego faktu, a wierzcie mi, że nawet arcyśmierdząca kupa mojego dziecka – naprawdę nie roznosi swego zapachu na odległość ponad dwóch metrów i nie powali nagle wszystkich klientów restauracji, zdradzając naszą tajną operację. Nie zawsze to z resztą musi być kupa. Czasem dziecko ma bardzo mokrą pieluszkę i nie chodzi tu tylko o potencjalne odparzenia i jego komfort, ale pampersy też zwyczajnie przemakają.
Ustalmy jednak jedno – przewijaka w lokalu brak. Dlaczego więc nie skorzystać z innych złotych rad, proponowanych przez panią Kublik, które powinny być doskonałą alternatywą dla przewinięcia dziecka w restauracji? Nie przeczę, że w niektórych przypadkach można by z nich śmiało skorzystać. Niestety nie we wszystkich.
Dlaczego nie mogłam przewinąć go wcześniej, skoro wybierałam się do restauracji? Powodów mogło być multum. Bo wcześniej byliśmy na wycieczce, np na długim spacerze, bo dziecko nie wydala na zawołanie, bo nie jest to zawsze sprawa do przewidzenia, bo byliśmy w podróży.
Dlaczego nie przewinęłam w toalecie, przy pomocy ojca? Zacznijmy od tego, że nie zawsze jest ktoś do pomocy, co znacznie utrudnia zadanie. Ale nawet jeśliby był – czy nikt nie miałby problemu z ojcem w damskiej toalecie? Znając mentalność ludzi, których przedstawicielką jest pani Kublik – mocno wątpliwe. Przyjmijmy jednak – że nie miałby, lub, że toaleta byłaby pusta. Jeśli znajdowałby się w niej szeroki blat – sprawa jest rozwiązana. Faktycznie sama korzystałam z blatu przy umywalkach w damskiej toalecie, który służył mi za przewijak. Jednakże – gdy łazienka jest malutka, a do naszej dyspozycji jest jedynie umywalka, w dodatku również niewielkich rozmiarów – sprawa się komplikuje. Co nam zostaje? Podłoga lub … deska klozetowa. I w tym momencie pytam – serio, naprawdę uważacie, że bardziej odpowiednim miejscem do przewinięcia dziecka od krzeseł w restauracji jest deska klozetowa? Może odpowiecie, że tak – w końcu sami używamy klozetu do wydalania i sikania, więc czemuż by nie położyć na desce niemowlaka? Otóż nie, uważam, że kładzenie dziecka na desce klozetowej jest dalece większą przesadą niż dyskretne przewinięcie go w restauracji. Po pierwsze kontakt z zarazkami, które znajdują się na desce klozetowej w publicznej toalecie – może być dla delikatnego organizmu niemowlęcia zwyczajnie niebezpieczny. Małe dzieci są ponadto bardzo ruchliwe, a deska jest niewielka. Osobiście nie wyobrażam sobie utrzymać mojego syna bez niczyjej pomocy (a w dwójkę ciężko zmieścić się w jednej kabinie) na wąskim klopie. Z dużym prawdopodobieństwem mógłby z niej spaść, nie wspominając o tym, że dotykałby wszystkiego wokół rączkami, po czym natychmiast wkładał je do buzi. Twierdzicie, że rzekomo niehigieniczne jest przewijanie na sali (choć podałam skład całego zapasu środków, które mam ze sobą by zachować należytą higienę dziecka i otoczenia) – ale już serdecznie gdzieś macie czy higieniczne jest dla dziecka przewijanie na desce klozetowej. Ja uważam to za dalece nieodpowiedzialne i stawiające dobro innych klientów wyżej niż dobro dziecka.
Dlaczego więc nie w wózku w toalecie? Jeśli mamy do dyspozycji gondolkę – faktycznie takie rozwiązanie może być dobre. Jeśli spacerówka rozkłada się całkiem na płasko – rzeczywiście można i z niej skorzystać. a co jeśli spacerówka nie składa się na płasko, jak przykładowo moja? No cóż – w tej sytuacji sprawa znów się komplikuje, bo ciężko jest ruchliwe dziecko przewinąć na siedząco.
Dlaczego nie w samochodzie? Powodów i w tym przypadku może być wiele. Bo samochód stoi za daleko, bo na dworze jest zamieć lub ulewa, bo przyszliśmy do restauracji spacerkiem…
Dlaczego nie na zapleczu restauracji? A czy wydaje się Wam, że naprawdę w każdej restauracji jest odpowiednio duże zaplecze, w którym znajdzie się miejsce do przewinięcia dziecka? A może na blacie w kuchni? Co na to Sanepid? Czy uważacie, że to jest aby bardziej higieniczne niż przewinięcie na sali? A może bardziej odpowiednia byłaby komórka na miotły? W takich sytuacjach sama obsługa zaproponuje po prostu byście usiedli z boku i dyskretnie zmienili pieluchę dziecku na kanapie/ławie/krzesłach…
Zmieniłam dziecku pieluchę w restauracji i nie żałuję.
Sama przerabiałam te sytuacje na własnej skórze i wierzcie mi, że przewinięcie dziecka na sali nie było moją fanaberią, chamstwem, bezczelnością, bezmyślnością, brakiem szacunku, afiszowaniem się macierzyństwem, chęcią utrudnienia czy uprzykrzenia Wam życia. Naprawdę starałam się by odbyło się to sprawnie i dyskretnie. Nikomu nie podkładałam pieluchy pod nos, nie brudziłam mebli kałem, odór kupy nie unosił się w powietrzu, a mocz nie lał do talerzy. Być może nikt tego nawet nie zauważył z osób postronnych. Zrobiłam to bo nie miałam wyjścia. Zmieniłam dziecku pieluchę w restauracji. Według pani Kublik zachowałam się „niedopuszczalnie”. Okej. Trudno. Chciałam jednak nieśmiało zauważyć, że było to milion razy bardziej higieniczne niż jedzenie posiłku nieumytymi rękami przez połowę klientów owej restauracji. I milion razy bardziej higieniczne niż zostawianie zasmarkanych chusteczek na blacie. I milion razy bardziej higieniczne niż kichanie i kasłanie bez zasłaniania ust ręką. Ale czemu to nas nie oburza? Czemu o tym nie pisze się tekstów do GW i nie robi materiału w Faktach? Czemu osoby chore (i nie mówię tu o niepełnosprawnych, ale o chorych na grypę czy przeziębienie)nie są eliminowane z przestrzeni publicznej, a dzieci traktowane są jak inny rodzaj psa, fanaberię rodzica, który „ciąga je” (cytat z Kublik) po knajpach, zamiast siedzieć w domu z tym irytującym stworzonkiem?
Pozostawiam to pytanie otwarte.