Wiele razy pytaliście mnie „Jak stworzyć galerię?”. Bo nie wiecie od czego zacząć, jakie wybrać ramki, jak je ze sobą zestawić, a przede wszystkim co w nie włożyć. Na przestrzeni minionego roku stworzyłam w moim domu aż trzy duże galerie ścienne (i jedną poza domem, ale do tego tematu jeszcze wrócę). Wszystkie są w podobnym klimacie, choć ta przy schodach jest najbardziej monochromatyczna (tylko czarne ramki).
Generalnie jednak przy tworzeniu galerii stawiam na dużą swobodę i eklektyzm zarówno w doborze ramek, aranżacji, jak i „treściach” (tu mam na myśli zawartość ramek). Taki styl przemawia do mnie najbardziej, bo czuję, że najlepiej oddaje moją osobowość i gusta. Co nie zmienia faktu, że podobają mi się także inne, bardziej dopracowane wizualnie galerie. Mimo wszystko domieszka chaosu jest u mnie absolutnie zamierzona, łącznie z nieidealną kompozycją całości. O ile galeria w salonie była jako tako rozplanowana, o tyle ta sypialniana wyszła bardzo mocno improwizowana. W przypadku tej pierwszej zrobiłam wstępną wizualizację w Photoshopie, bazując głównie na rozplanowaniu największych wymiarowo grafik, a następnie już na żywo dopasowując mniejsze obrazki do pustych przestrzeni. Jeśli chodzi o galerię w sypialni – planowanie odbywało się „na żywca”, podczas wieszania. Wiązało się to czasem ze zmianami planów w trakcie, przewieszaniem, przestojami myślowymi i Mieszkiem stojącym pod ścianą (z oczami wywróconymi na drugą stronę ze zniecierpliwienia) tak długo, aż nie podejmę ostatecznej decyzji. Tu muszę jednak zastrzec, że nie każdy ma predyspozycje do znajdowania trafionych kompozycji, więc jeśli czujesz, że nie jest to Twój konik (albo masz za sobą nieudane próby w tym zakresie), to możesz skorzystać z gotowych propozycji ustawień dostępnych w internecie.
Jeśli zaś chodzi o galeryjnie treści, czyli grafiki, rysunki, zdjęcia, stare pamiątki – to tutaj jest wszystko, co kocham. Po prostu. Tworząc galerię korzystam przede wszystkim z własnych zasobów – tego, co mam w posiadaniu, co sobie uzbierałam, czy to na dysku (zawsze przecież można wywołać, wydrukować), czy to w przepastnych szufladach i teczkach. Uwzględniam w tychże treściach to, co dla nas ważne (nie tylko dla mnie, bo nie chcę, żeby to była tylko moja historia). Dlatego też rzadko korzystam z modnych grafik dostępnych w sklepach z plakatami – nawet jeśli są ładne, to dla mnie za mało spersonalizowane. Jeżeli już – staram się znajdować autorskie prace młodych twórców, albo stare, klimatyczne plakaty, które niosą ze sobą jakąś ważną dla mnie historię czy wartość (stąd np modny skądinąd plakat Ryszarda Kai „Katowice”, czy odszukany w czeluściach internetu stary, amerykański plakat „Grand Canyon”). Takie wybory to dla mnie zawsze długotrwałe poszukiwania czegoś wyjątkowego, trafionego w sedno. Do tej pory się udawało.
Powyżej macie fragment mojej sypialnianej galerii, którą rozbiorę Wam na części pierwsze. Od lewej: niepozorna, stara akwarelka z mieszkania moich dziadków (a może nawet pradziadków), u góry obrazek „Grand Budapest Hotel” Wesa Andersona (uwielbiam ten film, po prostu), złote oczko (okazyjnie wyhaczone), poniżej zdjęcie z naszej podróży poślubnej (Mieszko trzyma mnie za nogę gdy leżymy na kanapie w Los Angeles – idylliczny kadr), poniżej zdjęcie z moich pierwszych urodzin (ja, babcia, dziadek i mama), obok kadr z naszej wyprawy do opuszczonego szpitala psychiatrycznego (kocham to zdjęcie), po prawej drugi kadr z tegoż szpitala , powyżej zdjęcie trzech okien, które zrobiłam na terenie opuszczonego budynku w Stoczni Gdańskiej w 2009 roku, poniżej kadr z jednego z najbardziej zapierających dech widoków w moim życiu (Big Sur i ocean mgieł) i na samym brzegu „portret dziada” – nie mam tylko pojęcia czyjego
Galeria przy schodach to jedyna spośród naszych trzech galerii, która rozprzestrzenia się na raty – leniwie, z namysłem, bez pośpiechu. Jest też inna niż dwie pozostałe (salonowa i sypialniania) pod względem kolorystyki. Niektóre obrazki są w prawdziwe w kolorze, ale raczej mało krzykliwym, natomiast wszystkie ramy i ramki są czarne – co w ich mnogości nieco tonuje efekt wszech-chaosu (który generalnie lubię, jak się domyślacie 😂). Zrobiło się mocno śląsko, bo oprócz plakatu Ryszarda Kai jest też zdjęcie Spodka, naszej okolicznej góry Dorotki, moja analogowa fotka z katowickiego podwórka czy reprodukcja drzeworytu Pawła Stellera „Górnik Śląski”. „Kopciuszek” w owalnym kształcie to wycinanka, która wisiała w mieszkaniu dziadków. Bardzo mi się podobała gdy byłam dzieckiem. Starą, poniemiecką planszę edukacyjną z roślinami buchnęłam kiedyś z nieużywanych zbiorów w moim liceum. Są też dwa moje szybkie szkice (trochę z braku laku), stara rycina z Matterhornem (ukłon w stronę Mieszka, który ma na swoim koncie zdobycie tego szczytu), stara ilustracja żydowska, grafiki koleżanek i ze dwa zdjęcia.
Pierwszą galerią, która stała się realną i namacalną, a nie tylko fermentowała, zajmując przestrzeń na zapchanym dysku twardym mojej wyobraźni – była ta najbardziej „widowiskowa”, czyli salonowa. Muszę z tego miejsca podziękować Mieszkowi. To on własnoręcznie wiercił dziury i odmierzał z poziomicą, żeby było równo. Czasem jednak dobry z niego mąż!
Wymarzyłam ją sobie daaawno temu, po drodze pokonując niezliczone przeszkody w postaci protestów, marudzeń i niekonsultowanych ze mną pomysłów Mieszka, które niemalże zniweczyły moje plany. Przede wszystkim bardzo nie chciałam telewizora, ale Mieszko chciał. Postawiłam sobie więc za cel, żeby go ukryć pośród obrazów, żeby nie rzucał się w oczy. Ta galeria od początku miała być centralnym punktem domu – można powiedzieć nawet, że jego „sercem”. Dlaczego tak bardzo przywiązuję do niej wagę i tak wielkim darzę sentymentem? Bo tutaj każda rama i ramka ma swoje znaczenie, swoją historię. Na tej ścianie nie ma ani jednej mojej grafiki, ale większość z nich jest prezentem – pamiątką od przyjaciół i znajomych. Jest więc litografia „Lachonarium” od Bianki Szlachty , która teraz jest znana z kocich tatuaży i nie tylko. Uwielbiam tę grafikę! choć zawsze przeżywałam chwile grozy, kiedy w poprzednim mieszkaniu księża przychodzili na kolędę i stawali centralnie pod tym obrazem podejrzliwie mu się przyglądając ;), ale jest też ślubna kartka z życzeniami od niej – ciekawe czy poznacie która 😉 Jest serigrafia z zamierzchłej przeszłości Dominika Ritszela, który dawno już grafikę warsztatową porzucił; jest jedna z dyplomowych litografii Igi, mojej partner-in-crime w Never Ending Stories ; jest litografia Agaty Raweckiej-Deleen, którą nam podarowała w podzięce za dekorację wesela z czasów, gdy jeszcze rozkręcałyśmy Wilgę i Kruka . Mam też grafikę i rysunek od Ani Krztoń, która zdążyła wydać kilka tomów komiksów od tego czasu. Ale jednym z najważniejszych obrazków jest ten w złotej ramie – z rodzinnych przesłanek wyniosłam, że to Anioł Stróż, tymczasem według Mieszka ten aryjski blondyn o niebieskich oczach to młody Jezus w synagodze. W każdym razie dziesiątki lat ten obraz wisiał nad łóżkiem moich dziadków i darzę go ogromnym sentymentem.
Ta galeria to fragmenty mojego świata. Najcenniejsze okruchy, skrupulatnie wybrane, wyselekcjowane. Wyrwane z kontekstu i powieszone razem, niczym trofea. Jest tu też najpiękniejsze zdjęcie z dzieciństwa, jakie posiadam. Niepozorna fotografia analogowa z lat 90-tych, na której wraz z siostrą cioteczną Agnieszką skaczemy z pomostu w Chorwacji. Wszystko jest w niej perfekcyjne, począwszy od nieprefekcyjnej jakości, a skończywszy na perfekcyjnie oddanej w formie koloru, kadru i aury enigmatyczności – autentycznej beztroski dzieciństwa. Mimo, że daleka jestem od idealizacji tego okresu w życiu – ten kadr sobie lata temu wyszperałam i ukochałam. Podarowałam taki sam kuzynce i u niej też wisiał (lub wisi nadal?)❤ Skad się wziął William S. Borroughs u mnie na ścianie? Nie jest bynajmniej moim idolem – bardziej zachwyca mnie dystans i lekkość stwierdzenia, że życie jest mordercą, jednocześnie przypominające mi o mojej głęboko (a może płytko) zakopanej, dekadenckiej naturze. No i to też trochę ukłon w stronę pokolenia beatników, którym odrobinę się fascynowałam pisząc pracę magisterską o Ameryce. Jest tu też stary święty obrazek z Jezusem wygrzebany w szufladzie mojej ś.p. babci – myślę, że ma grubo ponad pół wieku. Nad Jezusem widać fragment hamsy przywiezionej z Izraela. No i zdjęcie z zeszłorocznej sesji – przez ostatnie lata szczęśliwie udaje nam się robić je co roku. Polecam każdemu, bo to są pamiątki nie do nadrobienia. Z każdym kolejnym rokiem sesja jest zupełnie inna.
Gromadzę tu wszystko, co kocham. Nic nie jest przypadkowe.
Często mi się zdarza, że już po fakcie coś mi kompozycyjnie zgrzyta i zdarza się, że czasem nawet po tygodniu, czy miesiącu decyduję się na drobną zmianę. W zasadzie te moje galerie są wiecznie żywe – ciągle coś poprawiam. A to talerzyk spadnie i się stłucze, a to stwierdzę, że jakaś grafika jednak lepiej się sprawdzi w tym miejscu niż dotychczasowa, a to znajdę coś nowego, co koniecznie musi zawisnąć. I tym sposobem wciąż się coś zmienia. Dajcie znać jeśli macie jakieś watpliwości lub pytania dodatkowe – chętnie odpowiem lub podpowiem 🙂
PS. Nie poruszałam tego tematu wcześniej, więc gwoli ścisłości odpowiem tutaj. WSZYSTKIE obrazki wiszą na najprawdziwszych, najzwyklejszych gwoździach 🙂