… czyli kilka tysięcy słów o czwartym porodzie pierwszej córki.
Słowem wstępu
Wszystkie historie porodowe znajdziecie pod tymi linkami:
Poród nr 1. Gniewko, styczeń 2014
Poród nr 2. Iwo, sierpień 2016
Poród nr 4. Zelia, marzec 2022
FALSTART
Jest środek nocy z 3 na 4 marca 2022.
„A właściwie kim pani jest z zawodu?” pyta zaciekawiona położna, niedługo po przekroczeniu przeze mnie progu pogrążonej w nocnej ciszy porodówki. W sumie to nie wiem czy w ogóle rodzę, czy to tylko poród urojony. Wolę jednak sprawdzić, gdyż od dłuższego czasu męczą mnie regularne, choć niebolesne skurcze Braxtona Hicksa. Poza tym jestem w terminie porodu numer cztery, a ostatni rozkręcił się dosyć ekspresowo – dlatego też mimo wątpliwości pojawiam się w szpitalu.
„Yyy… fotografką?” odpowiadam niepewnie, trochę pytając samą siebie. A może powinnam była powiedzieć: „Graficzką, microinfluencerką, artystką, blogerką, niedopisarką, neurotyczką, MADKĄ, człowiekiem ciekawostką, zgniłą symetrystką?”… Myśli jak zwykle odpłynęły gdzieś w bliżej nieokreślone przestrzenie. Wracam na ziemię i zastanawiam się „dlaczego ona właściwie mnie o to pyta?” i tę myśl akurat postanawiam jej wyartykułować.
„A dlaczego pani pyta?”
„Aaa… no bo pani takiego profesjonalnego nazewnictwa używa, że pomyślałam, że pani z branży medycznej”
Wchodzę na salę porodową bez przekonania. Spotykam tam położną, z którą ostatnio rodziłam Joszka. Ona raczej mnie nie pamięta, ale ja pamiętam ją doskonale. Podczas badania szyjki stwierdza rozczarowana, że „nic się tu nie dzieje, nie ma żadnego porodu” i zostawia mnie samą z tym rozczarowaniem, choć bez specjalnego zaskoczenia. Na KTG też nic się nie pisze. A więc to nie intuicja, tylko lęk wykurzył mnie z łożka i kazał szukać upewnienia czy aby na pewno mogę sobie w nim nadal spokojnie spać. Regularne skurcze, nasilające się napięcie i wybuch wojny w Ukrainie sprawiły, że od 2 tygodni siedziałam jak na szpilkach. Na dodatek nieopatrznie założyłam, że urodzę minimum tydzień lub dwa przed terminem, jak w poprzednich ciążach. Tymczasem termin miał minąć następnego dnia, a tu porodu ani widu ani słychu. I tylko ten twardniejący regularnie co 10 minut brzuch…
Niestety nie przewidziałam, że mimo wykluczenia akcji porodowej będą mnie chcieli po tym falstarcie zostawić na obserwację, a ja zaliczę bezsenną noc z dwiema, chrapiącymi ciężąrnymi na oddziale patologii ciąży. Zdecydowanie nie była to noc, której życzyłabym kobiecie pół doby przed faktycznym porodem. Byłam jednak zbyt zestresowana i nieasertywna, żeby wypisać się na żądanie. Zwłaszcza, że następnego dnia rano miała dyżur moja ginekolog.
W drodze na oddział patologii ciąży położna wyraża zdziwienie, że to czwarty poród a ja nadal nie umiem rozpoznać skurczy porodowych. Czuję się jak przegryw. Rano moja ginekolog oraz KTG wciąż potwierdzają, że „nic się nie dzieje”. Na szczęście po badaniu mogę wrócić do domu, żeby się umyć i odespać tę fatalną noc. Oto nastał dzień terminu porodu według USG (termin z daty miesiączki przypada 4 dni później). Niestety po powrocie ze szpitala dopada mnie okropny ból głowy i myślę sobie, że chyba jednak nie dam dziś rady urodzić. Brzuch przez cały czas stawia się regularnie co 10 minut, a skurcze choć zupełnie niebolesne – są coraz bardziej rozpierające i nieprzyjemne.
PORÓD
Po kilku godzinach odpoczynku wybija 17.00, kiedy to dotychczasowe skurcze zaczynają robić się coraz bardziej bolesne i … nieregularne, gdzieś pomiędzy 5 a 7 minut. Tym razem postanawiam jednak nie panikować a jednocześnie przeczuwając, że to może nie być kolejny falstart – postanawiam udać się do łazienki w celu… zrobienia sobie makijażu i zakręcania włosów na lokówce. Tak się bowiem złożylo, że po drzemce w mokrych włosach wyglądam mało „wyjściowo”, a w końcu trzeba jakoś się zaprezentować po tak długim oczekiwaniu na spotkanie z potomkinią ;). W trakcie czynności kosmetycznych ewidentnie jednak czuję, że skurcze przybierają na siłę. Po dłuższym wahaniu dzwonię do mojej ginekolog i stwierdzam, że „coś mi się wydaje, że chyba jednak rodzę”, na co ona potwierdza, że „słyszy po głosie, że się zaczęło” i proponuje nie zwlekać z wyjazdem do szpitala. Zatem szybki telefon do rodziców, żeby zostali z dziećmi i za chwilę jesteśmy ponownie w drodze na porodówkę, choć nie minęła nawet doba od poprzedniej podróży. Tym razem jednak jestem znacznie bardziej przekonana co do jej zasadności. W samochodzie skurcze są coraz mocniejsze, regularnie co 5 minut, ale testuję techniki oddechowe, z którymi raczyłam się po raz pierwszy zapoznać jakiś miesiąc przed ostatnim porodem 😉 Póki co, mam poczucie, że cały ten ból jest całkiem do zniesienia (przy ostatnim porodzie miałam poczucie, że jest absolutnie nie do zniesienia znaczniej szybciej).
Po 18.00 przekraczam próg Izby Przyjęć. Mieszko pomaga mi się przebrać, po czym wychodzi z powrotem do holu, żeby poczekać na sygnał z porodówki (jak już potwierdzą, że faktycznie rodzę). Stoję w samej koszuli pośrodku Izby Przyjęć i przestępując nerwowo z nogi na nogę czekam aż łaskawie ktoś raczy zrobić mi test na Covid i podjedzie windą na porodówkę (takie są procedury). Minuty mijają, skurcze już nie są co 5, ale co 2 minuty. Z każdym kolejnym grymas bólu na mojej twarzy jest zapewne coraz bardziej zauważalny, choć o dziwo wciąż jestem „na chodzie”, a nawet nie jęczę z bólu. Wreszcie o 18.30 czuję ciepło między nogami. Po raz pierwszy w życiu samoczynnie odchodzą mi wody, jeszcze przed dotarciem na porodówkę. Alarmuję więc personel i słyszę od wyluzowanego ratownika medycznego klasyczne:
„A to pierwsze dziecko, tak?”
„A nie, czwarte.”
Lekkie zaskoczenie maluje się na jego twarzy, ale testu na Covid nie odpuszcza. W międzyczasie udaje mi się zadzwonić do Mieszka z informacją, że na pewno rodzę, bo odeszły mi wody, więc niech się już szykuje na tę porodówkę. Kiedy za chwilę sama tam docieram – słyszę, że akurat położna rozmawia z nim przez telefon
„No tak… przyszła właśnie jedna, ale jeszcze nie badaliśmy. Damy panu znać po badaniu.”
Kładę się zatem na znajomym łóżku porodowym (na tej samej sali co zawsze) w celu weryfikacji etapu porodu. Teraz to już boli na całego, a ja przy każdym skurczu się drę, choć wiem, że nie warto. Mimo wszystko inaczej nie potrafię. Staram się tylko zarezerwować krzyk pełnogardłowy na samą końcówkę skurczu.
„7 centymetrów” mówi położna a ja odpowiadam, żeby dzwoniła po męża i, że chcę znieczulenie.
„Eee… po co znieczulenie? Ja Pani mówię, że sama pani urodzi za chwilę” rzecze położna uspokajająco, jednocześnie gmerając mi w szyjce w celu upuszczenia całości wód płodowych. Na oddział dzwoni moja ginekolog, żeby zapytać czy dotarłam. W odpowiedzi pada: „Ano, słychać ją, prawda?”.
Nagle zaczyna się robić niebezpiecznie znajomo, znajomo nerwowo. Mam deja vu. Na KTG włącza się alarm, co oznacza, że tętno dziecka niebezpiecznie spada, choć nie mam pojęcia jak bardzo. Położne porozumiewają się między sobą jakby ciszej, półsłówkami. „Co się dzieje, czemu tak?”, „Nie wiem”. Dostaję wąsy z tlenem – to nie jest dobry znak. Ten poród w niczym nie przypomina poprzedniego, za to bardzo przypomina ten pierwszy, zakończony próżnociągiem i 4 apgarami Gniewka. Nieprzytomnym z bólu wzrokiem wodzę po pomieszczeniu. O nic nie pytam, ale wszystko do mnie dociera. Podczas gdy położna zakłada mi wenflon, na sali zaczyna się robić tłoczno: 6 osób z personelu – zupełnie jak 8 lat tamu.
„To ile mamy rozwarcia?” pyta lekarz.
„Pełne jest” odpowiada położna ku mojemu zaskoczeniu. Doprawdy nie wiem kiedy to się stało i nie wiem nawet czy dziecko jest wstawione, czy przypadkiem znów ktoś nie wpadnie na pomysł zrobienia mi manewru Kristellera. Krzyczę „Męża zawołajcie”.
„Tak, tak zawołamy” słyszę w odpowiedzi.
I… nikt nie go nie woła. KTG nadal niestrudzenie alarmuje o zbyt niskim tętnie dziecka, nie chce przestać. To jest ten etap, kiedy ból upośledza percepcję, rzeczywistość się w tym bólu rozpływa, odrealnia, usennia.
„Sala operacyjna jest wolna? Ok. A Próżnociąg mamy?” słyszę kolejne pytania lekarza i zastanawiam się na co oni czekają. Niech mnie już biorą na tę cesarkę, byle tylko dziecko nie ucierpiało. Byle tylko nie było powtórki z rozrywki.
„Pani może śmiało przeć” zachęca położna
„Proszę przeć!” naciska druga
Niby czuję, że faktycznie mogę, ale zupełnie tracę zapał i nadzieję, że uda mi się urodzić naturalnie. Kolejny gwałtowny skurcz jest jak fala, która wyrzuca moje bezwładne ciało na brzeg… by po chwili wciągnąć je z powrotem. Czuję się jak prawie-truchło, które jeszcze lekko się szamocze, ale już prawie nie ma w nim życia. I nie ma nadziei. Za to myśli w głowie wciąż są całkiem żywe i podpowiadają katastroficzne scenariusze, że przecież nie wyprę tego dziecka, że to będzie za długo trwało, że historia się powtórzy, dziecko znów się urodzi niedotlenione jak podczas pierwszego porodu.
„Ale ja nie umiem, nie dam rady, przecież nie urodzę. Już jedno dziecko miałam niedotlenione, próżnociąg, 4 apgary…” mówię na jednym wydechu, byle zdążyć przed kolejnym skurczem, byle im przekazać moją ostatnią wolę.
„Ale pani urodzi! No rodzi pani teraz, serio! Da pani radę!” lekarz nie daje za wygraną, choć KTG wciąż nie przestaje wydawać niepokojących dźwięków. Pi Pi Pi Pi.
Idzie skurcz i wszyscy dopingują mnie tak mocno, że chociaż sama w siebie nie wierzę, to czuję, że wstępują we mnie jakieś nadludzkie siły. I chociaż wciąż się drę i sabotuję aktywnie w myślach i słowach, negując własną sprawczość – to jednocześnie czynem walczę, by moja córka jak najszybciej znalazła się po drugiej stronie brzucha.
Ale jest jeden, poważny problem, którego w całym tym amoku nie jestem w stanie wyartykułować. Nie mam się czego chwycić, nie mam jak się zaprzeć. Choć jest mi to cholernie potrzebne – nigdzie nie znajduję bocznych barierek, których mogłabym się złapać (na drugi dzień dowiaduję się, że gdy wokół robi się tloczniej to personel opuszcza barierki, żeby mieć swobodny dostęp). Chwytam się więc tego, co mi się akurat napatoczy, a są to z jednej strony ręce położnej, z drugiej zaś lekarza. Oboje wyrywają się w popłochu pod wpływem mojej siły.
„Auaaa! Ręce mi pani zaraz połamie” słyszę, choć zupełnie się tym nie przejmuję i nikogo nie chcę puścić. Te ich ręce to moja jedyna deska ratunku – z całą pewnością zostawiam im na nich solidne pamiątki w postaci siniaków. W końcu jednak łapię oparcie łóżka za moimi plecami – nie jest to zbyt wygodna opcja, ale zawsze coś. Alarm niestrudzenie oznajmia, że zapis KTG nadal jest nieprawidłowy.
Tak samo jak przy poprzednim porodzie, przenoszę się myślami dekadę wstecz, w podkrakowskie skałki, w czasy mojej przygody ze wspinaczką. Współtowarzysze zbiorowo dopingowali mnie wówczas w trudach drogi, wierząc, że uda mi się pokonać kolejne przeszkody. „Dajesz, dajesz!!! Uda ci się!” krzyczeli chórem. Nie wiem co krzyczy personel, ale głowę bym dała, że dokładnie to samo. Nie wiem ile to wszystko trwa (po fakcie okazuje się, że… 20 minut O_O), na którym skurczu rodzi się dziecko. Jedyne co wiem to, że właśnie po raz trzeci jestem nacięta i zupełnie mnie to ani nie boli, ani nie obchodzi – liczy się tylko to, że to już koniec, a w zasadzie początek mojej córki po tej stronie brzucha.
I oto jest. Różowe, mokre ciałko, czarne, gęste włoski umazane krwią i mazią płodową. Od razu sprawdzam – to naprawdę dziewczynka! Po trzech synach doczekałam się wreszcie córki. Ciężko mi uwierzyć, że to już, że właśnie urodziłam tu zupełnie sama pośród obcych ludzi i nie ma w tym żadnego dramatu, choć przecież okoliczności jeszcze chwilę temu wydawały się być całkiem dramatyczne. Teraz jednak nic się nie liczy ponad to miękkie, świeże ciałko noworodka, pachnące innym światem.
Jest 18:50. Witam Cię Zelio Mario, córko wyczekana, całe 52 centrymetry i 3400 gramów szczęścia.
EPILOG
„Ale na kolejny poród to już musi sobie pani ogarnąć jakiś tusz wodoodporny ;)” doktor kwituje moją facjatę z niemal doszczętnie rozmytym makijażem.
Szyją mnie kolejne pół godziny, z dzieckiem na piersi. Telefon dostaję do ręki dopiero na sam koniec – o 19:20 dzwonię do męża, który wciąż czeka w holu na sygnał z porodówki, że poród się zaczął.
„No cześć. Wiesz, że ja już urodziłam?”