Zacznijmy od tego, że uznanie aborcji za „złą” lub „dobrą” leży w sferze przekonań, a nie faktów. Jeśli zaś chodzi o fakty to uściślijmy, że aborcja jest procedurą medyczną (farmakologiczną lub chirurgiczną), która ma na celu terminację ciąży – opróżnienie zawartości macicy ciężarnej i spowodowanie śmierci ludzkiego zarodka / płodu. Takie są fakty – a jak te fakty ocenimy to już kwestia naszych wartości, systemu moralnego, religii itd.
Dyskutując na temat aborcji jedynie na poziomie emocji i przekonań, które często fundamentalnie się rozmijają – daleko nie zajdziemy. Jeżeli jedna strona krzyczy, że „aborcja jest prawem człowieka i nie ma tu o czym dyskutować”, a druga krzyczy, że „prawo do życia przysługuje wszystkim ludziom, również tym na etapie prenatalnym i basta” – to ciężko jest się wzajemnie usłyszeć. Niezależnie od rozwiązania zawsze któraś ze stron pozostanie nieusatysfakcjonowana. No bo wyobraźcie sobie, że osoby, które uważają aborcję za „Holokaust nienarodzonych” i postrzegają niemal na równi z morderstwem raczej nie zadowolą się poradą z gatunku: „przecież jak nie chcesz to nie musisz robić sobie aborcji, nie rozumiem w czym problem”. Z kolei osoby, które uznają aborcję za „fundamentalne prawo człowieka” nie zadowolą się powrotem do „zgniłego kompromisu”, ale będą dążyły uparcie do całkowitej legalizacji przynajmniej do 12 tygodnia ciąży.
Wczoraj usłyszałam, że „referendum w sprawie dopuszczalności aborcji to pozbawianie kobiet decyzyjności”, albo, że „tylko kobiety powinny mieć prawo głosu”. A ja wciąż nie rozumiem czym różni się pod kątem „decyzyjności kobiet” zbieranie podpisów pod ustawą, na którą potem będą głosować… posłowie (oczywiście głównie mężczyźni) w Sejmie? Tym, że wierzycie, że MOŻE za parę lat zmieni się układ sił politycznych i przegłosują to „Wasi posłowie”? Dla mnie nie ma żadnej różnicy czy oddajemy głosy bezpośrednio, czy pośrednio i nie rozumiem negowania pomysłu referendum tym bardziej, że raptem kilka lat temu ówczesna lewica sama zbierała podpisy w sprawie jego organizacji. Argument, że „prawa człowieka nie podlegają głosowaniu, nam się to należy i basta” to demagogia w czystej postaci. Zmiana prawa wymaga głosowania, ewentualnie rewolucji. Innej drogi nie ma.
W 2012 roku w Irlandii miała miejsce niemal identyczna sytuacja jak w przypadku niedawnej tragicznej śmierci p. Izabeli z Pszczyny. Savita Halappanavar zmarła w wyniku wstrząsu septycznego po przedwczesnym odpłynięciu wód. W tym przypadku również płód miał wady wrodzone, a lekarze także oczekiwali aż serce przestanie bić. Ówczesne prawo w Irlandii było takie jak to w dzisiejszej Polsce. Ta sytuacja jednak na tyle wstrząsnęła opinią publiczną i stała bezpośrednim impulsem do zmiany konstytucji (a w jej efekcie liberalizacji prawa aborcyjnego), która nastąpiła kilka lat później w wyniku… referendum – zagłosowało za tym ponad 66% Irlandczyków.
Oczywiście pojawiają się głosy, że „Polska to nie Irlandia. U nas sytuacja jest zupełnie inna.”. Tymczasem prawda jest taka, że ponad 70% Polaków nie jest zadowolona z aktualnego, zaostrzonego w zeszłym roku prawa i oczekuje jego liberalizacji. Te osoby oczywiście są podzielone na zwolenników tzw „kompromisu” (43%) i zwolenników „aborcji na żądanie do minimum 12 tc” (31%). Jedynie 10% popiera aktualne prawo, 10% nie ma zdania, a całkowitego, bezwarunkowego zakazu chce 5%. Nawet wśród zwolenników partii rządzącej aż 14% chce „aborcji na żądanie”, a 28% powrotu do „kompromisu”. (sondaż United Surveys dla Wirtualnej Polski).
Moim zdaniem błędem większości osób na lewicy jest zerojedynkowe podejście do sprawy („wszystko albo nic”, „zero kompromisów” itd) i traktowanie osób popierających poprzednio obowiązujące prawo jako wrogów, z pozycji moralnej wyższości. W mojej opinii zamiast nieustannego dążenia do polaryzacji i konfrontacji powinno się szukać wspólnych punktów odniesienia. Może warto jednak wyjść z tej swojej bańki, bo życie poza nią też się toczy? Wciąż słyszę w teorii o „pracy u podstaw”, „edukowaniu” itd – a zamiast tego nieustannie w oczy rzuca się tylko „pogarda dla plebsu” i skupienie na celach, które na ten moment są zwyczajnie odległe i życzeniowe. Protesty pokazują niezgodę i gniew ludzi, ale niestety pozostają nieskuteczne w realizacji swoich postulatów.
A jakie jest Wasze zdanie?